11 dzień, Zmierzch Słońca, 433 rok, 3 era:
Wiatr zerwał mi z głowy mój szmaragdowy kaptur wykonany z morskiego jedwabiu i rozwiewał moje złote włosy, gdy przemierzałam galopem zielone łąki Cyrodiil. Byłam osobistym rycerzem Cesarza Martina Septima oraz jego przyjaciółką. Ponadto studiowałam umiejętności magiczne na Uniwersytecie Wiedzy Tajemnej, gdzie zdobyłam już znaczny rozgłos. W ostatnim czasie pochłonęły mnie walki na Arenie, czyli mniej chlubna część mojego obecnego życia. Jeden raz omal nie zginęłam, walcząc z dwoma bliźniaczymi elfkami. Gdy jedna z nich zmagała się ze mną na miecze, druga naszpikowała mnie kilkoma strzałami. Odniosłam poważne rany i poniosłam dotkliwą klęskę. Od tamtego czasu zaczęłam używać ciężkiej "szaty". Nowa zbroja skutecznie chroniła mnie przed większością ciosów. Dzięki niej odniosłam wielkie zwycięstwa w trzech kolejnych pojedynkach. Natomiast na co dzień przestałam chodzić w zbroi. Nosiłam teraz na sobie zieloną togę z morskiego jedwabiu z kapturem. W szatach czułam się znacznie swobodniej i bardziej komfortowo niż w zbroi. Walka w ciężkim pancerzu na Arenie była okropnie wyczerpująca, ale w efekcie uzbierałam nareszcie, potrzebną mi do kupna wymarzonego domu, kwotę 5000 septimów. Właśnie przybyłam do Anvil. Velwyna Benirusa odnalazłam w karczmie "Hrabiowska Zbrojownia". Na szczęście nikt nie nabył jeszcze posiadłości jego dziadka. Zapłaciłam mu 5000 septimów, a on wręczył mi klucze do mego nowego domu oraz akt własności. Posiadłość Benirusów należy teraz do mnie! Uradowana udałam się do wschodniej części miasta, w której mieściła się Świątynia Dibelli. Była to budowla wyróżniająca się znacząco od pozostałych budynków w Anvil. Z daleka widać było jej strzelistą wieżę. Świątynia była ekspresyjna i lekka. Światło słońca wpadało do jej wnętrza przez niezliczoną liczbę witraży. Tym razem jednak świątynia nie przykuła mego wzroku. Zatrzymałam się przed nią i spojrzałam na Posiadłość Benirusów znajdującą się na przeciwko. Był to budynek podobny do okolicznych domów z białego marmuru pokrytego czerwoną dachówką. Różnił się jednak od nich wielkością. Ponadto kształtował się niezwykłą elegancją. Ależ on jest ogromny i piękny! A teraz cały należy do mnie! Wokół nie było innych budynków mieszkalnych. Panowała tu cisza i spokój. Przeszłam przez drewnianą furtkę znajdującą się w kamiennym murze okalającym posiadłość. Podeszłam do drzwi i przekręciłam klucz w zamku. Przekroczyłam próg mego nowego domu. W środku nie wyglądał on bynajmniej tak imponująco, jak na zewnątrz. Panował tu niezły bałagan, a w powietrzu unosiły się kłęby kurzu. Widać było, że dom stał opuszczony przez wiele lat. Był w kiepskim stanie, ale i tak kupiłam go po korzystnej cenie. Mały remont powinien wszystko naprawić. Tylko kiedy uzbieram pieniądze na remont, skoro póki co mam marne sto septimów w sakiewce? Minęłam poprzewracane i zniszczone meble i wspięłam się na schody. Otworzyłam drzwi na piętrze i znalazłam się w sypialni. Stało tu piękne łoże z zieloną pościelą. Znajdowało się tu również wyjście na wewnętrzny balkon, z którego mogłam obserwować wielką sień na dole. Spacerując po nim, odkryłam przejście na zewnątrz. Zewnętrzny balkon był wspaniałym miejscem, z którego rozciągał się nieziemski widok wprost na Świątynię Dibelli. Gdy na nim stanęłam, ujrzałam, jak piękne Anvil kładzie się do snu. Ja również poczułam się sennie. Biały marmurowy balkon mnie oczarował. Wróciłam do sypialni, zamykając za sobą balkonowe drzwi, i położyłam sie do łóżka. Było rozkosznie miękkie. Szybko zasnęłam.
 
12 dzień, Zmierzch Słońca:
Obudziło mnie przejmujące zimno. Gdy otworzyłam oczy, z przerażeniem ujrzałam dwa półprzezroczyste wielkie upiory wiszące mi nad głową. Nie mogłam się ruszyć. W pewnym momencie poczułam, że nie mogę złapać tchu. Jeden z duchów zacisną swoje półprzezroczyste dłonie na mojej szyi. Byłam bliska uduszenia się, gdy w końcu udało mi się wyczarować ogień, który na chwilę odgonił duchy. Natychmiast zerwałam się z łóżka i chwyciłam Srebrną Gwiazdę, która leżała przy dolnym wezgłowiu mego łóżka. Walka trwała dość długo. Na szczęście upiory są wrażliwe na srebro. W końcu duchy zniknęły, a moich uszu doszedł jakiś hałas na dole. Wokół było zupełnie ciemno, więc wyczarowałam świetlistą kulę i ostrożnie zeszłam po schodach. Znów usłyszałam jakiś stukot i pobiegłam w stronę, z której dochodził. Właściwie przebiegłam prawie cały dom, aż w końcu zobaczyłam trupią rękę leżącą na podłodze. Obok niej znajdowała się kartka papieru, najwyraźniej będąca stroną wyrwaną z dziennika. Wyczarowałam mocniejsze światło i zaczęłam czytać:
2 Wschodzącego Słońca 3E335
Mieszkańcy Anvil to robaki! Jak śmieją krytykować to, czego nawet nie rozumieją! Zemszczę się tak, jak nawet nie mogliby sobie tego wyobrazić. Wykorzystam dusze zmarłych, by przedłużyć swoje własne życie. Księga jest bardzo dokładna. Potrzeba mi ciał... tak... więcej ciał.
11 Wschodzącego Słońca 3E335
Muszę się chronić przed ich wścibstwem. Nie będą przeszkadzać mi w realizacji mych planów. W podziemiach tego dworu zbudowałem pewne pomieszczenie. Tam zajmę się odprawianiem rytuału. Przejście do tego tajnego pomieszczenia może otworzyć jedynie prawdziwy Benirus.
Postanowiłam zejść do piwnicy i poszukać tajnego przejścia. Okazało się, że podziemia mego domu są niesamowicie przestrzenne. Ledwie zagłębiłam się w mrok piwnicy, gdy zaatakowała mnie chmara duchów. Po krótkiej potyczce uciekłam z tego przeklętego miejsca. Wybiegłam z Posiadłości Benirusów i po chwili namysłu postanowiłam poszukać Velwyna Benirusa. Udałam się do „Hrabiowskiej Zbrojowni”. Od oberżysty dowiedziałam się, że Velwyn opuścił Anvil, najwyraźniej zaraz po tym, jak kupiłam od niego dom, i udał się do Cesarskiego Miasta. Mimo, iż wciąż był środek nocy, odwiedziłam podmiejską stajnię, skąd odebrałam mojego konia, i wyruszyłam do stolicy Cyrodiil. Przed południem byłam na miejscu. Rozpoczęłam poszukiwania. Po godzinie odnalazłam Velwyna w gospodzie „U Króla i Królowej”. Kiedy go zobaczyłam, miałam ochotę go zabić. Byłam na niego tak wściekła, że nie bacząc na obecność innych śmiertelników, dobyłam miecza i przystawiając mu jego ostrze do piersi, wykrzyknęłam:
- Sprzedałeś mi nawiedzony dom!
- Nie wiem, o czym mówisz. – powiedział Velwyn Benirus drżąc ze strachu i odsuwając się ode mnie pod ścianę.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. – powiedziałam z gniewem. - Sprzedałeś mi Posiadłoś Benirusów i od razu uciekłeś. W nocy te przeklęte duchy omal mnie nie zbiły! Masz natychmiast zwrócić mi moje pieniądze!
- Nie ma mowy. Nawet nie wiesz, jak trudno było mi sprzedać ten dom. Mieszkańcy Anvil bali się nawet przechodzić obok niego.
- Dlatego dom był taki tani. Oszukałeś mnie, draniu! Omal przez ciebie nie zginęłam!
- To nie moja wina, że mój dziadek parał się nekromancją. Został uśmiercony, kiedy dowiedziała się o tym ludność Anvil. Od tamtej pory posiadłość jest nawiedzona. Co dziwne ciało mojego dziadka nigdy nie zostało odnalezione.
- Nie chcesz zwrócić mi pieniędzy? Dobrze. Mam lepszy pomysł. Pomożesz mi pozbyć się tych duchów.
- Niby jak mam to zrobić?
- Otworzysz mi przejście do tajnego pomieszczenia. Podobno tylko Benirus może to zrobić.
- To znaczy, że mam pójść z tobą do tej posiadłości? – spytał Velwyn.
- Owszem. – odparłam.
- A jeśli się nie zgodzę?
- Zabiję cię. – odpowiedziałam z cynicznym uśmiechem.
- Czyli nie mam innego wyjścia?
- Nie masz. – powiedziałam szarpiąc go za marynarkę i ciągnąć do wyjścia. – Natychmiast idziesz po swojego konia i jedziesz ze mną do Anvil!
Wieczorem byliśmy już nieopodal Posiadłości Benirusów. Wspólnie weszliśmy do środka i zeszliśmy do piwnicy. Velwyn sam poprowadził mnie do tajnego przejścia. Na drewnianych drzwiach, których nie dało się otworzyć, zupełnie jakby zamknięte były na klucz, znajdował się jakiś dziwny świetlisty znak.
- To pieczęć krwi. – powiedział Velwyn. – Tylko krew kogoś z rody Benirusów może otworzyć przejście.
W tym momencie wszędzie wokół nas pojawiły się duchy. Chwyciłam przerażonego mężczyznę za ramię i zawołałam:
- Ja zajmę się duchami, a ty otwórz te drzwi!
Dobyłam miecza i rzuciłam się w wir nierównej walki. Czułam przejmujące zimno, a każdy dotyk duchów sprawiał mi dotkliwy ból. Na szczęście nie trwało to długo. Velwyn skaleczył się czymś w palec i pomazał świetlisty znak swoją krwią. Gdy drzwi zostały otwarte, duchy przestały nas atakować. Zamiast tego zawisły w powietrzu i zaczęły obserwować nas w skupieniu. Velwyn skorzystał z chwili spokoju i uciekł nim zdołałam go zatrzymać.
- Tchórz! – krzyknęłam za nim wściekła, że zostawił mnie samą z tym całym bałaganem.
Weszłam do tajnego pomieszczenia. Znajdował się tam czarny ołtarz. Gdy go dotknęłam, usłyszałam głos:
- Jestem Lorgren Benirus. Kto śmie zakłócać mój spokój?!
- Jestem Astarte i to ty zakłóciłeś mój spokój! – odpowiedziałam. - Natychmiast wynoś się z mojego domu!
- Nie mogę odejść z powodu moich zbrodni. Jestem uwięziony w tej komnacie. Uczyniłem wiele strasznych rzeczy. Carahil słusznie skazała mnie na śmierć. Tylko zabicie mnie mogło zakończyć to szaleństwo. Chcę odpokutować za swoje czyny i pojednać się z Dziewiątką. Muszę jednak znów być cały! Tylko wtedy będę wolny.
Nieopodal ołtarza z trzaskiem otworzyła się trumna, w której ujrzałam szkielet pozbawiony jednej ręki. Od razu przypomniałam sobie o trupiej ręce trzymającej kartkę z dziennika.
- Chcesz być cały? Chyba da się z tym coś zrobić. – oświadczyłam i wyszłam z piwnicy.

13 dzień, Zmierzch Słońca: 
Stałam przed zejściem do piwnicy trzymając w dłoniach rękę szkieletu. Lorgren Benirus nie wzbudził mojego zaufania, więc postanowiłam się zabezpieczyć. Położyłam rękę na podłodze i, zamachnąwszy się z całej siły mieczem, odrąbałam jej mały palec, który następnie wsunęłam do kieszeni mojej szaty. Ostrożnie zeszłam do piwnicy i udałam się do tajemnego pomieszczenia. Włożyłam rękę szkieletu do trumny dopasowując ją do reszty ciała Lorgrena Benirusa. Gdy tylko to uczyniłam, szkielet pokrył się tkanką i wyszedł z trumny.
- Cieszy mnie naiwność śmiertelników! Dzięki tobie powstałem z martwych! Będziesz moją pierwszą ofiarą po bardzo długiej przerwie. – zawołał zombie ciskając we mnie wyczarowany lodowy kolec.
Natychmiast wyczarowałam kulę ognia, która w ułamku sekundy stopiła lód. W następnej chwili cisnęłam kolejną ognistą kulę wprost w Lorgrena. Ciało zombie stanęło w ogniu, a on zawył z wściekłości:
- To niemożliwe!
- Czyżbyś nie odzyskał pełni swej mocy? A może wcale nie jesteś cały? – spytałam sarkastycznie, jednocześnie wyciągając z kieszeni mały palec szkieletu.
- Oszukałaś mnie! – wykrzyknął płonący nieumarły.
- Nie, to ty chciałeś oszukać mnie, ale ja nie jestem naiwna i głupia. – to mówiąc zamachnęłam się mieczem i ścięłam Lorgrenowi głowę. Gdy to uczyniłam, ciało złego nekromanty rozsypało się w proch. Usłyszałam jakieś okropne hałasy dobiegające z góry. Nim wydostałam się z piwnicy nastała cisza. Gdy weszłam na szczyt schodów, omal nie oniemiałam z zachwytu. Promienie wschodzącego słońca wdarły się przez okna i oświetliły wnętrze mojego domu. Wszystko było piękne, nowe i elegancko uporządkowane. Obeszłam całe mieszkanie. Miałam przepiękny salon, jadalnię, kuchnię, łaźnię i sypialnię. Uszczęśliwiona udałam się do Hrabiowskiej Zbrojowni, gdzie odnalazłam Velwyna. Opowiedziałam mu o wszystkim. Pogratulował mi pięknego i wolnego już od klątwy domu, a ja darowałam mu jego oszustwo. Powiedział, że zamierza powrócić do Cesarskiego Miasta i kupić sobie własne mieszkanie za pieniądze ze sprzedaży posiadłości. Dumna z siebie powróciłam do mojego pięknego domu.

14 dzień, Zmierzch Słońca:   
Gdy przybyłam do Świątyni Władcy Chmur, Martin jak zwykle przebywał w Wielkiej Sali, rozpracowując Misterium Xarxesa. Ostatni raz widziałam go ponad dwa tygodnie temu i bardzo za nim tęskniłam. Zobaczył mnie, gdy tylko wkroczyłam do Wielkiej Sali i ściągnęłam kaptur z głowy. Natychmiast wstał od stołu. Obydwoje podbiegliśmy w swoją stronę i uściskaliśmy się serdecznie.
- Witaj, Martinie. – powiedziałam.
- Witaj, przyjaciółko. Dobrze cię widzieć.  – mój Cesarz poprowadził mnie w głąb pomieszczenia. – Czy skontaktowałaś się z Azurą?
- Tak, ale nie zdobyłam jeszcze daedrycznego artefaktu. Pracuję nad tym. – odpowiedziałam. – W ostatnim czasie zajmowały mnie walki na Arenie.
- Zostałaś gladiatorem? – zdziwił się Martin.
- Byłam zdesperowana. – odpowiedziałam. - Straciłam prawie cały majątek przez hazard, a chciałam zarobić na dom w Anvil. To była niepowtarzalna okazja i nie mogłam jej przegapić. W każdym bądź razie, nigdy więcej nie będę uprawiać hazardu. Dostałam nauczkę na całe życie.
- Zawsze możesz pożyczyć pieniądze ode mnie. W mojej komnacie jest wiele zupełnie niepotrzebnych mi rzeczy. Możesz sprzedać szlachetne kamienie i biżuterię i…
- Dziękuję ci, Martinie, ale chyba muszę odmówić. Poza tym udało mi się kupić ten dom. Jest przepiękny! I ogromny! Po prostu wspaniały! – zawołałam podekscytowana.
- Cieszę się, że jesteś zadowolona. Z przyjemnością zobaczył był twój nowy dom.
- A ja z przyjemnością bym cię w nim ugościła, ale na razie nie możesz opuszczać tej fortecy. To byłoby niebezpieczne. – oświadczyłam, poczym usiadłam przy stole.
- Wiem. – odpowiedział Martin z westchnieniem i usiadł naprzeciwko mnie. – Rozumiem, że skoro masz już swój wymarzony dom, to nie będziesz już walczyć na Arenie.
- Jeszcze trochę powalczę. Chcę zdobyć większą chwałę, dlatego muszę odnieść jeszcze parę zwycięstw. – odpowiedziałam.
- Astarte, walki na Arenie nie są ciebie godne.
- Wiem, ale skoro już zajęłam się tym hańbiącym zajęciem, to teraz muszę ową hańbę zamienić w chwałę, zdobywając uznanie w oczach widzów i przeciwników. Jeśli weszłam na Arenę, to teraz muszę z niej zejść w odpowiednim momencie.
- Ryzykujesz życie.
- Tak, ale tu chodzi o honor!
- Skoro o honor, to już nic nie mówię. – powiedział Martin z życzliwym uśmiechem. – Życzę ci tylko chwalebnych zwycięstw.
- Jeszcze tylko kilka walk i kończę z tym. 
- Mam dla ciebie dobrą wiadomość. – powiedział Cesarz.
- Jaką?
- Znam kolejny przedmiot potrzebny do rytuału otwierającego portal do Camorańskiego Raju. – oświadczył Martin. - Drugi przedmiot stanowi przeciwieństwo pierwszego. To krew bóstwa. Długo nie mogłem tego rozszyfrować.
- Czy zdobycie krwi bóstwa nie będzie jeszcze trudniejsze niż zdobycie krwi władcy daedr? – spytałam.
- Owszem. – odparł mój Cesarz. - W przeciwieństwie do Daedrycznych Książąt, bogowie nie mają żadnych artefaktów i nie pojawiają się osobiście w naszym świecie. Jak więc zdobyć krew boga?
- Zapominasz Martinie, że jeden z bogów żył w naszym świecie i był człowiekiem, tak jak my. – odpowiedziałam. - A nazywał się Tiber Septim.
- Oczywiście! Dlaczego sam na to nie wpadłem? Tak, czy inaczej, zdobycie krwi kogoś, kto żył kilkaset lat temu, nie będzie łatwe. Porozmawiam o tym z Jauffre.
- Kim w zasadzie jest Xarxes? – zapytałam.
- Nie „kim”, tylko „czym”. – poprawił mnie Martin. - Podobno Xarxes Tajemny to zarówno brama, jak i klucz do Camorańskiego Raju. W pewnym sensie, sama księga jest Camorańskim Rajem. Mankar Camorański związał się z Xarxesem, kiedy stworzył swój Raj przy użyciu mrocznych rytuałów, o których lepiej nie mówić głośno. Jednak brama może zostać otwarta z zewnątrz. Będzie to trudniejsze, gdyż będę musiał tymczasowo związać się z księgą.
- Czy to będzie dla ciebie bardzo niebezpieczne? – zapytałam zaniepokojona.
- Właściwie tak, ale będę musiał to zrobić. – odpowiedział Cesarz. – Zostaniesz na kolacji?
- Chyba tak. – odpowiedziałam. – Gdzie właściwie jest Jauffre?
- Rozmawia z hrabiną Brumy o moim bezpieczeństwie.
- Bardzo słusznie. Martwi mnie, że Mityczny Brzask wie, że tu jesteś.
- Aby Mityczny Brzask mógł zaatakować Świątynię Władcy Chmur, najpierw musiałby zdobyć Brumę. Bardziej niż o siebie, martwię się o ciebie, moja przyjaciółko. Wiele ryzykujesz.
- W obliczu tego, co nam wszystkim grozi w razie mojego niepowodzenia, to żadne ryzyko. – odpowiedziałam.

15 dzień, Zmierzch Słońca:
Przed południem stoczyłam dwie bitwy na Arenie. Obydwie zwycięskie, choć nie było łatwo. Kiedy jadłam obiad na Uniwersytecie Wiedzy Tajemnej, podszedł do mnie Raminus Polus i poinformował mnie, że hrabia Hassildor przysłał list do Rady Magów, w którym prosił, bym spotkała się z nim w jego zamku w Skingradzie. Powiedziałam, że odwiedzę go jutro.
Po południu odnalazłam Spustoszoną Kopalnię. Tak jak mówiła Azura, ciężkie kamienne drzwi same otworzyły się przede mną. Zagłębiłam się w mrok kopalni oświetlając sobie drogę wyczarowaną świetlistą kulą wiszącą mi nad głową. Wydawało mi się, że wokół mnie nie ma żywego ducha. Nagle wyskoczył ku mnie wampir. Zaczęłam z nim walczyć, a wtedy za moimi plecami pojawił się następny. Poczułam, jak wbija mi kły w szyję. Zraniłam go dotkliwie mieczem, ale wtedy zniknął. Wampiry zbyt łatwo stają się niewidzialne. Nie widziałam ich, lecz czułam na sobie ich oddech, dlatego też uciekłam z kopalni.

16 dzień, Zmierzch Słońca:
Od rana czułam się źle. W nocy śniły mi się koszmary, natomiast po przebudzeniu ledwie dałam radę wstać z łóżka. Było mi słabo, a każda najprostsza nawet czynność stanowiła dla mnie ogromny wysiłek. Mimo to opuściłam Uniwersytet i udałam się do Skingradu. Sala tronowa była pusta, postanowiłam więc, że sama poszukam hrabiego. Weszłam po schodach i za plecami patrolujących korytarz strażników wślizgnęłam się do prywatnej części zamku. Dość długo błądziłam po kolejnych korytarzach i komnatach, co zupełnie wyczerpało moje siły. W końcu odnalazłam hrabiego Hassildora w jednej z komnat. Tak jak i w pozostałych częściach zamku, panował w niej półmrok. Gdy hrabia mnie ujrzał, natychmiast podbiegł do mnie wściekły i zdarł mi kaptur z głowy.
- Astarte? Nie powinnaś tutaj przychodzić. - powiedział wciąż zagniewany widząc moją twarz.
Nawet w stanie prawdziwej wściekłości Janus Hassildor nie tracił swojej naturalnej elegancji i wyrafinowania. Jego charakter stanowił doskonałe połączenie szlachetności i arogancji. Jeśli ktoś twierdzi, że nie można być jednocześnie prawdziwe aroganckim i prawdziwie szlachetnym, to nie zna hrabiego Hassildora. Temu człowiekowi ta trudna sztuka wychodziła wprost perfekcyjnie.
- Hrabia sam chciał się ze mną widzieć. - oświadczyłam.
- Owszem, ale to nie znaczy, że możesz pałętać się po moich prywatnych komnatach! - zawołał Janus Hassildor z wściekłością. - Bez mojego osobistego zaproszenia nie masz tutaj wstępu! Nikt nie ma tu wstępu!
Poczułam się tak słabo, że musiałam oprzeć się o ścianę. Na przemian robiło mi się gorąco i zimno.
- Niech hrabia nie myśli, że będę czekać kilka godzin na audiencję, bo hrabia jest akurat zajęty lub w danej chwili nie ma ochoty się z nikim widzieć. - powiedziałam również zagniewana starając się ukryć, jak okropnie słabo się czuję. - Chce hrabia ze mną rozmawiać, proszę bardzo, a jak nie, to nie.
- Jesteś bezczelna! - zawołał władca Skingradu z nutą wyrafinowanej pogardy w głosie.
- A hrabia arogancki. - odparłam ledwie trzymając się już na nogach.
- Ty się w ogóle dobrze czujesz?
- Nie bardzo. - przyznałam.
W tym momencie władca Skingradu odgarnął mi włosy z szyi odsłaniając dwie małe okrągłe ranki będące śladami wampirzych zębów.
- Ugryzł cię jakiś wampir? - zapytał wyraźnie zaniepokojony.
- Tak. - odpowiedziałam.    
- Kiedy to było?
- Wczoraj.
- Śniła ci się w nocy krew?
- Tak. Co mi jest?
- Zostałaś zarażona Porfiryczną Hemofilią. - powiedział hrabia podchodząc do drewnianej szafki, w której zaczął czegoś szukać.
- Co to znaczy? - spytałam domyślając się już, co się ze mną dzieje.
- To znaczy, że zmieniasz się w wampira. - słowa hrabiego Hassildora potwierdziły moje obawy. - Na szczęście okres inkubacji choroby trwa trzy dni, a więc mam dość czasu, żeby cię wyleczyć.
Po chwili władca Skingradu podał mi kryształowy flakonik wypełniony jakimiś różowym płynem.
- Wypij to wszystko! - powiedział odkorkowując buteleczkę.
Posłuchałam i wypiłam zawartość flakonika. Różowa substancja była pozbawiona smaku. Oddałam hrabiemu Hassildorowi puste naczynie. Nagle zrobiło mi się okropnie gorąco i zaczęło mi się kręcić w głowie. Chyba upadłabym, gdyby hrabia nie chwycił mnie za ramiona i nie poprowadził w stronę stojącej nieopodal sofy.
- Połóż się! - odrzekł rozkazująco.
Posłuchałam go od razu, bo czułam się naprawdę słaba. Ułożyłam się na miękkiej sofie i wydawało mi się, że cały świat wiruje wokół mnie. Stopniowo jednak zaczynałam czuć się lepiej.
- Leż i słuchaj! - odrzekł Janus Hassildor. - Wezwałem cię w tej samej sprawie, co poprzednio. Łowcy wampirów wciąż przebywają w Skingradzie!
- Pozbyłam się wampirów z Krwawej Jaskini, więc powinni odejść. - wyszeptałam.
- Jednak nie odeszli!
- Rozmawiałam z nimi już wiele razy, ale ich przywódca, Eridor, uparł się, że w Skingradzie ukrywa się wampir i muszą go znaleźć.
- Oczywiście, ten wampir to ja. Nie sądzę, by znali moją tożsamość, ale jeśli ich nie powstrzymasz, doprowadzą do mej zguby!
- Niby co mam zrobić?
 - Przekonaj ich, albo zmuś do opuszczenia mojego miasta, a jeśli nie da się tego zrobić, to... pozbądź się ich w inny sposób. Pamiętaj tylko, że jeśli strażnicy przyłapią cię na łamaniu prawa, to nie będę mógł ci pomóc.
Z brzmienia głosu hrabiego odczytałam to, czego nie chciał powiedzieć głośno. Ostrożnie usiadłam na sofie i spojrzałam na niego. Wyraz jego twarzy mówił to samo, co brzmienie głosu.
- Nie wierzę! Hrabia naprawdę chce, żebym zabiła tych śmiertelników?! - zawołałam zszokowana.  
- Zrozum: albo oni albo ja! Nie chcę ich śmierci, ale jeśli mam wybierać między życiem tych śmiertelników, a swoim własnym, to przykro mi, lecz wybieram swoje własne. Istotne pytanie brzmi oczywiście: co wybierasz ty?
- Nie zabiję ich. - oświadczyłam stanowczo.
- Więc wydałaś na mnie wyrok.
- Nie. Hrabia jest władcą Skingradu, Rada Starszych nie pozwoli przecież...
- Rada Starszych skaże mnie na śmierć bez mrugnięcia okiem, gdy tylko dowie się o mojej chorobie. Pełnione przeze mnie stanowisko nie ma tu żadnego znaczenia. Co gorsza nie chodzi tylko o moje życie. - Janus Hassildor zasmucił się. - Czujesz się już lepiej? To chodź ze mną. Pokażę ci kogoś.
Podążyłam w ślad za hrabią. Poprowadził mnie on do komnaty, której strzegło dwoje argoniańskich strażników, i zamknął za nami drzwi. W środku na pięknym łożu leżała starsza kobieta pogrążona w głębokim śnie.
- To moja żona, Rona Hassildor. - oświadczył hrabia. - Ponad pięćdziesiąt lat temu ja i moja żona zostaliśmy wbrew swej woli przemienieni w wampiry. Ja pogodziłem się z tym, ona nie. Nienawidziła tego, czym się stała i odmawiała picia krwi dla podtrzymania zdrowia. W końcu zapadła w śpiączkę.
- Przykro mi. - wyszeptałam.
- Nie mogę pozwolić jej umrzeć. Dopóki nie znajdę lekarstwa na Porfiryczną Hemofilię w zaawansowanym stadium, muszę za wszelką cenę chronić siebie i ją. Jeśli umrzemy będąc wampirami, Molag Bal uwięzi nasze dusze w Otchłani.
- To niesprawiedliwe! Przecież to nie jest wasza wina, że zostaliście przemienieni w wampiry.
- Świat nie jest sprawiedliwy, Astarte. - powiedział hrabia i spojrzał mi w oczy. - Proszę, pomóż mi.
- Nie zabiję tych łowców, nie mogę tego zrobić, ale zmuszę ich jakoś do odejścia, obiecuję. - oświadczyłam i wyszłam z komnaty.
Czułam się już dobrze i miałam nadzieję, że lekarstwo podane mi przez Janusa Hassildora skutecznie powstrzymało rozwój choroby. Hrabia powiedział, że jeśli w nocy nie będzie śnić mi się krew, to mogę być pewna, że zagrożenie minęło. Opuściłam zamek i udałam się na główny miejski plac. Spośród czterech łowców wampirów, jedyny sens miała rozmowa z ich przywódcą, Bosmerem Eridorem, gdyż pozostali byli posłuszni jego rozkazom, niczym gromada psów. Odnalazłam go dość szybko. Z tłumu wyróżniał go wyjątkowo niski wzrost.
- Eridorze, sądzę, że twoja obecność w mieście, nie potrzebnie się przedłuża. - oświadczyłam. - Mieszkańcom Skingradu nie zagrażają już wampiry.
- Mylisz się. - odpowiedział elf z uporem w głosie. - Tutaj ukrywa się jakiś wampir i to jego obecność ściągnęła do okolic gromadę podobnych mu krwiopijców, których zabiłaś. Nie odejdę stąd, dopóki go nie znajdę.
- Próbowałam załatwić to po dobroci. - wyciągnęłam miecz z pochwy. - Jeśli ty i twoi ludzie stąd nie odejdziecie, to was zabiję!
- To interesujące, że tak bardzo zależy ci na naszym odejściu. Może sama jesteś wampirem? A może ukrywasz go przed nami? Prędzej, czy później wszystkiego się dowiem. Jeśli coś mi się stanie, moi przyjaciele będą wiedzieć, kto za tym stoi. Są lojalni i zadbają o to, by sprawiedliwości stało się zadość.
- Nie jestem wampirem, a ty postradałeś najwyraźniej zmysły od tego ciągłego stania na słońcu. - schowałam miecz. - Radzę wam opuścić to miasto, dla własnego dobra.
Upór odzwierciedlający się w oczach Bosmera dał mi jasno do zrozumienia, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Nic nie dała prośba, ani groźba. Wsiadłam na konia i pogalopowałam na polanę rozciągającą się na wschód od miasta. Patrolował ją Vontus Idolus, łowca wampirów cesarskiej rasy. Już na pierwszy rzut oka wydawał się być głupcem nie mającym własnego zdania i chyba rzeczywiście nim był. Miałam nadzieję, że grożenie mu będzie bardziej skuteczne niż w przypadku Eridora. Na miejsce przybyłam o zmierzchu. Vontus Idolus był na polanie sam. Zsiadłam z konia i podeszłam w jego stronę.
- Musimy porozmawiać. Wasza obecność tutaj jest niepotrzebna i szkodliwa. - oświadczyłam stanowczo.
- Nie odejdziemy, dopóki Eridor tak nie postanowi. - odpowiedział Vontus Idolus.
- Po co w ogóle tu jesteście? Przecież w mieście nie ma wampirów. Są za to w Spustoszonej Kopalni, na północy. Jeśli chcecie, możemy wybrać się tam razem.
- Eridor zabronił mi z tobą rozmawiać, więc sama mu to zaproponuj.
- Dlaczego zabronił ci ze mną rozmawiać? - spytałam.
- Wiemy, że kryjesz wampira. Carsten cię śledził. Często odwiedzasz zamek hrabiego. Na pewno tam ukrywa się wampir. Eridor nie długo dowie się, kim on jest.
Zrozumiałam, że łowcy wampirów wiedzą już zbyt wiele, aby żyć. Musiałam chronić człowieka, który ocalił mi życie, dlatego dobyłam miecza i przebiłam nim ciało bezbronnego mężczyzny. Upadł martwy na ziemię, a ja wsiadłam na grzbiet mego konia i wróciłam do miasta, by zabić jego towarzyszy. Była już noc, gdy odwiedziłam miejską gospodę i niezauważona przez nikogo weszłam cicho do pokoju, który wynajmowali łowcy. Nord Carsten i Redgard Shamar spali w swoich łóżkach. Poderżnęłam im gardła we śnie. Szybko opuściłam gospodę i udałam się na główny plac, gdzie wciąż obserwował ulicę Eridor. Stanęłam przed nim z obnażonym mieczem.
- Zabiłam twoich towarzyszy. - oświadczyłam. - Zginęli przez ciebie, bo nie chciałeś stąd odejść! Teraz kolej na ciebie.
- Morderczyni! - zawołał Eridor. - Nigdy nie wyjdziesz z więzienia.
- Walcz! - wykrzyknęłam.
Gdy Bosmer dobył swojego miecza, rzuciłam się w jego stronę. Pokonałam go z łatwością i po chwili leżał już martwy w kałuży krwi. Ledwie zdążyłam schować miecz do pochwy, gdy chwycił mnie jeden ze strażników. Drugi podszedł w tym czasie do martwego Bosmera.
- Zabiła go! - powiedział przerażony.
- Aresztuję cię w imieniu hrabiego Skingradu. - oświadczył trzymający mnie strażnik krępując mi ręce.
Wiedziałam, że stawianie oporu nie ma żadnego sensu.

17 dzień, Zmierzch Słońca:
Znajdowałam się w areszcie na zamku. Przesłuchiwano mnie całą noc, a właściwie starano się przesłuchać. Ze względu na bezpieczeństwo hrabiego Hassildora nie mogłam wyjawić motywu zabicia Eridora, milczałam więc. Nad ranem strażnik wyszedł z sali przesłuchań, co dało mi chwilę wytchnienia. Na bogów! Co ja zrobiłam?! Zabiłam czterech niewinnych i, nie licząc Eridura, zupełnie bezbronnych śmiertelników. Jak mogłam zrobić coś tak okropnego? Poczucie winy było we mnie totalne i wszechogarniające do takiego stopnia, że przestało mi w ogóle zależeć na uniknięciu kary. Właściwie przestawało mi zależeć na czymkolwiek. Wszystko zdawało się być jedynie koszmarnym snem, a ja bardzo pragnęłam się obudzić. Strażnik powrócił i zasiadł za kamiennym stołem, na przeciwko mnie.
- Właśnie doniesiono mi, że przyjaciele zabitego przez ciebie elfa również nie żyją. Czy to ty ich zabiłaś? - zapytał.
Nie odpowiedziałam. Utkwiłam wzrok w podłodze i milczałam.
- A może zabił ich ktoś inny? - zapytał nagle strażnik. - Ktoś kogo chronisz? Dlatego nie chcesz nic powiedzieć? Kimkolwiek jest ta osoba, nie warto dla niej spędzić reszty życia w więzieniu.
Podniosłam wzrok na przesłuchującego mnie mężczyznę i powiedziałam:
- Macie dowody i świadków na to, że zabiłam Eridura. Możecie mnie postawić przed sądem i skazać. Dalsze przesłuchiwanie mnie nie ma sensu, bo i tak niczego wam nie powiem.
W tym momencie jakiś człowiek wpadł do pokoju przesłuchań i podał strażnikowi list, szepcząc:
- To od Hannibala Travena, ważne.
Strażnik przeczytał list i spojrzał na mnie.
- Jesteś agentem Gildii Magów? - zapytał i nie czekając na odpowiedź podał mi mój miecz. - Jesteś wolna!
- A moja sakwa? - spytałam.
W odpowiedzi strażnik rzucił na stół opróżnioną sakiewkę.
- Zawartość zostaje dla nas i zapominamy o całej sprawie, jasne?
- Jasne. - odpowiedziałam chwytając sakiewkę.
Strażnik szybko wyprowadził mnie z aresztu na zamkowy dziedziniec. Nie uszłam kilku kroków, gdy podeszła do mnie Hal-Liurz i szepnęła mi do ucha:
- Hrabia jest ci wdzięczny, ale teraz nie możesz się z nim zobaczyć. Kazał mi przekazać tobie wiadomość.
Argonianka ukradkiem wsunęła mi do ręki skrawek pergaminu i odeszła szybkim krokiem. Opuściłam zamkowy dziedziniec i dopiero będąc na ulicy przyjrzałam się otrzymanej kartce. Widniał na niej napis: "Musisz niezwłocznie przekazać Hannibalowi Travenowi następującą informację: Mannimarco powrócił i jest obecny w Cyrodiil." Udałam się do stajni, w której zostawiłam Srokatego, i na jego grzbiecie pogalopowałam do Cesarskiego Miasta. Po niecałej godzinie stałam już przed Arcymagiem Travenem w jego kwaterze.
- Hrabia Hassildor powiedział mi, że Mannimarco powrócił i jest w Cyrodiil. - oświadczyłam.
Arcymag pobladł słysząc moje słowa.
- To niemożliwe! - zawołał. - On przecież nie żyje. Choć z drugiej strony... na bogów! Jeśli to prawda, grozi nam śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Kim jest Mannimarco? - spytałam.
- Mannimarco to najpotężniejszy nekromanta, jakiego znała Tamriel. Nazywa się go również Królem Robactwa. - powiedział Arcymag zasiadając w swoim fotelu. - Był Altemrem. Urodził się około 210 roku Drugiej Ery. W swoich wczesnych latach dołączył do Zakonu Psijic. Stał się jednym z jego najbardziej uzdolnionych uczniów i wśród nich dorównywał mu tylko człowiek, zwany Vanus Galerion. Niedługo później Mannimarco stał się nekromantą i założył Zakon Czarnego Robaka. Zaczął także wciągać do nekromancji wiele magów i czarownic z Tamriel. Jego konkurent, Vanus Galerion, nie mógł pogodzić się z poczynaniami Mannimarca i stworzył armię, której celem była walka z nekromantami. Ostatecznie Zakon Mannimarca i Armia Galeriona stoczyły ze sobą walkę. Choć armia Galeriona zwyciężyła, on sam zginął, a Mannimarco zniknął i nie pokazywał się przez lata. Jeśli powraca właśnie teraz, w dobie Kryzysu Otchłani, to wszyscy w Tamriel powinniśmy modlić się, by bogowie mieli nas w swej opiece.
Nie zasługuję na opiekę bogów. Jestem zabójcą. Jak mogłam zrobić coś tak okropnego?
- Dziękuję, Arcymagu, że wyciągnąłeś mnie z aresztu. - powiedziałam.
- Z jakiego aresztu? - Hannibal Traven był zaskoczony.
- Nieważne. - odpowiedziałam wiedząc już, że to nie on wysłał list pochodzący rzekomo od niego.
- Muszę naradzić się z Radą w sprawie Mannimarco. Na razie zostaw mnie samego.
Szybko opuściłam Uniwersytet. Pragnęłam teraz znaleźć się tylko w jednym miejscu i natychmiast skierowałam ku niemu swe kroki. Świątynia Jedynego była biała, okrągła i wielka. W jej rozświetlonym promieniami słońca wnętrzu, mimo obecności kilku rozmodlonych lub pogrążonych w głębokim zamyśleniu śmiertelników, panowała absolutna cisza. Podeszłam do skromnego ołtarza znajdującego się na środku świątyni i padłam na kolana przed Akatoshem, którego moje oczy nie widziały, ale którego poczuło wyraźnie moje serce. "Zgrzeszyłam przeciw swym bliźnim i bogom. Błagam Cię, miłosierny, przebacz mi i ocal mnie." Odpowiedziała mi miłość, która zadrgała w mym sercu z mocą, której nie da się opisać słowami. Akatosh jest czystą, nieskończoną i bezgraniczną miłością. Gdzieś w głębi swej duszy usłyszałam jego głos, który powtarzał z czułością i troską: "Zawsze jestem z tobą, córko." Te słowa wycisnęły strumień łez z moich oczu. Nie ma we wszechświecie istoty wspanialszej nad mego najdroższego boga Akatosha i to do niego niepodzielnie i na zawsze należy moje serce. Jakże mogłam wystąpić przeciw jego miłosierdziu i zabić tych biednych śmiertelników? W tym momencie ktoś oparł dłoń na moim ramieniu. Szybko otarłam łzy z twarzy i spojrzałam na tego kogoś. Stał przede mną zielonoskóry Argonianin odziany w czarny długi płaszcz z wielkim czarnym kapturem, który nadawał mu nieco przerażający i tajemniczy wygląd.
- Witaj, Astarte! - powitał mnie ochrypłym głosem.
- Jeelius? To ty? - podniosłam się z kolan.
- To ja. - odpowiedział Argonianin, któremu niecałe dwa miesiące temu uratowałam życie. - Wyglądasz na przygnębioną. Co się stało?
- Wczoraj zrobiłam coś strasznego. Coś prawie niewybaczalnego.
- Akatosh wybacza śmiertelnikom bardzo wiele poważnych błędów. - oświadczył Jeelius. - Możesz mu powierzyć wszystko. Jeśli natomiast chcesz wyznać swe grzechy jego uniżonemu słudze, to słucham. Zapewniam cię, że wszystko, co mi powiesz objęte będzie absolutną tajemnicą.
- Wczoraj zabiłam czterech niewinnych śmiertelników. - szepnęłam spuszczając wzrok w marmurową podłogę.
- Zabójstwo to bardzo poważny grzech. - odpowiedział Argonianin, poczym gestem zaprosił mnie na jedną z ławek stojących pod ścianą świątyni.
Usiedliśmy obok siebie.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał Jeelius.
- Ratowałam przyjaciela.
- To raczej szlachetna motywacja. Ale dlaczego niewinni śmiertelnicy zagrażali twojemu przyjacielowi?
- Ponieważ jest wampirem. - odpowiedziałam. - To nie jego wina, że kiedyś ukąsił go jakiś inny wampir i że nie zdążył uleczyć się w porę. Nie jest jak większość wampirów, bo nikogo nie krzywdzi. Poza tym uratował mi życie.
- Rozumiem. - westchnął Jeelius. - Znalazłaś się w bardzo trudnej sytuacji.
- Żałuję, że wyszłam z niej w tak beznadziejny sposób.
- Jeśli żałujesz szczerze, to Akatosh już ci wybaczył.
- Wiem, czuję to. - powiedziałam. - Chyba czuję jego miłość wyraźniej niż cokolwiek innego. Wiem, że mi wybaczył. Problem w tym, że ja sobie tego jeszcze nie wybaczyłam.
- Powiedź mi, Astarte: ilu śmiertelników zabiłaś ratując mi życie?
- Nie wiem. Pewnie wielu.
- Żałujesz tego?
- Nie, ale to było co innego. Oni byli... źli.
- Naprawdę tak myślisz? Ja uważam inaczej. Sądzę, że większość z nich była po prostu zagubiona, a nie zła.
- Być może. - przyznałam dość niechętnie.
- Jeśli założymy, że tamci członkowie Mitycznego Brzasku byli zagubieni, lub przypadkiem znaleźli się w trudnej sytuacji, podobnie jak ty chcąc uratować przyjaciela, który jest wampirem, to czy wybaczyłabyś im, gdyby cię wtedy zabili?
- Chyba tak. - odpowiedziałam po chwili zastanowienia.
- Więc teraz wybacz sobie i nigdy więcej nie zabijaj niewinnych.
- To nie jest takie proste. Widzisz, ja... tak naprawdę... ja kocham zabijać. Czuję, że drzemie we mnie wielka żądza krwi, jakby... mrok. Zaczynam się bać, że wkrótce się zbudzi, a ja nie będę umiała go kontrolować.
- Lękasz się, że ulegniesz swoim niemoralnym pragnieniom? Że poddasz się pokusie krzywdzenia innych?
- Owszem.
- Sądzę, że nie musisz się tego lękać. Jesteś silna. Nie mówię tu o sile fizycznej, lecz o sile twego ducha. Twój duch jest silny. Nie ulegniesz swoim pragnieniom i przeciwstawisz się pokusom, ponieważ masz silną wolę. Pamiętaj, że to nie siła mięśni, lecz właśnie siła ducha i woli stworzyła Cesarstwo, a ty jesteś jego dziecięciem.
- Chciałabym zawsze czynić to, czego chce Akatosh. - odrzekłam szczerze.
Jeelius położył mi dłoń na czole i powiedział:
- W imieniu Akatosha odpuszczam ci wszystkie twoje grzechy.
Poczułam ulgę. Moją duszą wciąż targało poczucie winy, ale teraz znacznie osłabło. Dzięki łasce Smoczego Boga Czasu znów stałam się czysta.
- Co jeśli znów zbłądzę? - spytałam Jeeliusa.
- Akatosh zawsze cię odnajdzie. - odpowiedział kapłan z przekonaniem w głosie.
Podziękowałam mu za wszystko i skierowałam swe kroki w stronę wyjścia ze świątyni. Nagle w drzwiach stanęła jakaś skromnie odziana Dunmerka. Gdy tylko mnie spostrzegła, natychmiast podeszła do mnie i zapytała:
- Czy ty jesteś Astarte, błędny rycerz, siostra Ostrzy i członek Gildii Magów?
- To ja. - odpowiedziałam.
- Mój mąż potrzebuje pomocy w sprawie, jak powiedział "najwyższej wagi dla bezpieczeństwa mieszkańców Cesarskiego Miasta."
- Brzmi poważnie. - zauważyłam.
- Gilen, to znaczy mój mąż, chce się z tobą spotkać w domu swojego przyjaciela Seridura. Tam wszystkiego się dowiesz. Zaprowadzę cię na miejsce.
- Dobrze. - odpowiedziałam i wyszłam ze Świątyni Jedynego w ślad za Dunmerką.
Poprowadziła mnie do jednego z domów mieszkalnych. Zapukała, a drzwi otworzył jej Dunmer odziany w czerwoną marynarkę.
- Witaj Astarte! Zawsze chciałem poznać sławną Bohaterkę Kvatch. - powiedział elf ściskając moją dłoń. - Jestem Gilen Norvalo.
- Miło mi cię poznać. - odpowiedziałam.
Gilen gestem zaprosił mnie do środka, poczym zwrócił się do swej żony:
- Dziękuję, że ją znalazłaś, kochanie. Czekaj na mnie w domu.
Dunmerka oddaliła się, a Gilen zamknął drzwi. Następnie poprowadził mnie do piwnicy. Czekało w niej na nas trzech mężczyzn: Altmer w aksamitnej błękitnej marynarce, która wyglądała na niezwykle kosztowną, stojący za nim muskularny Dunmer w zbroi oraz czerwonoskóry Argonianin.
- Oto Astarte, rycerz Ostrzy i magik Gildii Magów. - przedstawił mnie Gilen Norvalo i stanął obok swych znajomych.
- Nazywam się Seridur. - przedstawił się Altmer. - Jestem przywódcą Zakonu Szlachetnej Krwi. To mój ochroniarz, Cylben Dolovas. - wskazał na Dunmera w zbroi. - A to Grey-Gardło, członek naszego zakonu. - tutaj wskazał na Argonianina. - Gilena już poznałaś. On również należy do zakonu. Nasze zgrupowanie poświęcone jest niszczeniu wampirów. Chronimy przed tymi krwiożerczymi bestiami mieszkańców Cesarskiego Miasta.
Kolejni łowcy wampirów? O co tym razem chodzi?
- Czego chcecie ode mnie? - zapytałam.
- Potrzebujemy twej pomocy. - odpowiedział Seridur. - Roland Jenseric, zamieszkały w Dzielnicy Świątynnej Cesarskiego Miasta, jest wampirem. Wczoraj zamordował swoją kochankę. Zapewne nie była to jego pierwsza ofiara. Niestety Legion Cesarski jest zajęty odpieraniem ataków wysłanników Otchłani. Dlatego chcieliśmy zająć się Rolandem Jensericiem osobiście. Niestety marni z nas wojownicy, więc chcemy byś to ty go zabiła.
Zgrzeszyłam stając w obronie wampira, więc może teraz oczyszczę swą duszę zabijając groźnego krwiopijcę.
- Dobrze, zabiję Rolanda Jenserica. Powiedzcie mi tylko, gdzie go znajdę.
- Niestety zniknął. - odparł Seridur. - Sugeruję ci przeszukać jego dom. To będzie najlepszy sposób na odnalezienie go.
- Wskażecie mi to mieszkanie? - spytałam.
- Gilenie, zaprowadź ją na miejsce! - rozkazał Seridur Dunmerowi.
Wyszłam na ulicę wraz z Gilenem Norvalo. Wskazał mi z daleka dom Rolanda i oddalił się. Podeszłam do drzwi, rozejrzałam się, czy wokół mnie nie ma strażników i wyłamałam zamek za pomocą magii. Wślizgnęłam się do środka. Zaczęłam przeszukiwać mieszkanie, szukając czegokolwiek, co wskazałoby mi, dokąd udał się jego właściciel. Na szczęście nie było ono duże. Po jakiejś godzinie bezowocnych poszukiwań odnalazłam w sekretarzyku otwarty list o następującej treści:
Mój najdroższy Rolandzie,
Nie mogę się doczekać twojego powrotu z Bravil. Moje serce rośnie z radości, ponieważ wiem, że wkrótce będziemy znowu razem. Tęsknię za tobą co noc, gdy patrzę, że nie ma cię obok mnie w łóżku. Tak bardzo chciałabym móc wybrać się w podróż z tobą, ale rozumiem, że są niebezpieczne czasy, a ja tylko spowalniałabym ciebie. Kiedy wrócisz, może powinniśmy uciec od chaosu Cesarskiego Miasta. Wróćmy do tego domku w lesie. Tam, gdzie powiedziałeś, że zawsze będziemy bezpieczni od świata. Tam, gdzie wziąłeś mnie w ramiona i śpiewaliśmy pieśni księżyca i szczęścia. Tam, gdzie powiedział: "Kocham cię."
Pospiesz się, kochanie,
Relfina
Jeśli ten list został wysłany z Cesarskiego Miasta do Bravil, a teraz jest na powrót tutaj, oznacza to, że Roland powrócił z Bravil. Może ukrywa się w chatce, w której spotyka się z kochanką. Opuściłam Cesarskie Miasto i zajęłam się przeczesywaniem najbliższych okolic. Kiedy odnalazłam chatkę na skraju lasu, była już noc. Drzwi nie były zaryglowane. Weszłam do środka i zobaczyłam śpiącego w łóżku czarnowłosego mężczyznę. Szturchnęłam go mocno. Gdy tylko się zbudził wyciągnęłam miecz z pochwy i przyłożyłam mu jego ostrze do gardła.
- Nazywasz się Roland Jenseric? - zapytałam.
- Tak. - odpowiedział mężczyzna głosem drżącym z przerażenia.
- Zakon Szlachetnej Krwi przysyła mnie, bym cię zabiła.
- Nie, proszę, błagam, nie zabijaj mnie!
- Jesteś wampirem i mordercą. - odrzekłam.
- Nie jestem wampirem! To Seridur nim jest! - wykrzyknął Roland.
- Co?! - zapytałam zaskoczona. - To niemożliwe. On jest przywódcą grupy zwalczającej wampiry.
- To brzmi nieprawdopodobnie, wiem, ale on naprawdę jest wampirem. Ja nie zrobiłem nic złego. Wysłuchaj mnie, proszę.
Odsunęłam miecz od jego gardła, lecz nie schowałam go do pochwy. Być może Roland kłamał próbując zyskać na czasie, ale nie mogłam ryzykować, że zabiję kolejnego niewinnego śmiertelnika.
- Mów! - powiedziałam.
- Podejrzewałem, że moja kochanka mnie zdradza. Dlatego wczoraj wieczór śledziłem ją podczas spaceru. - odrzekł mężczyzna siadając na łóżku. - Zobaczyłem Seridura, gdy wysysał krew z jej szyi. Zaatakowałem go. Jestem wojownikiem i zawsze mam przy sobie broń. - Roland przeniósł wzrok na miecz leżący na biurku obok łóżka. - Seridur zasłonił się moją ukochaną Relfiną, jak tarczą. Popchnął ją na mój miecz... - z oczu popłynęły mu łzy. - Ja nie chciałem jej zabić, przysięgam! To był wypadek. Wszystko jest winą Seridura! Moja ukochana umarła, a on uciekł.    
- To ty uciekłeś, a nie on. Jeśli to, co mówisz jest prawdą, to zamiast ukrywać się tutaj, powinieneś od razu udać się do Legionu Cesarskiego i opowiedzieć, co zaszło.
- Wiedziałem, że Seridur cieszy się powszechnym szacunkiem w Cesarskim Mieście, dlatego spanikowałem i uciekłem tutaj, żeby zebrać myśli i zdecydować, co robić dalej. Przysięgam, że nie kłamię! Błagam, nie zabijaj mnie!
Czułam, że mówi prawdę. Zdecydowałam, że go nie zabiję. Schowałem miecz do pochwy.
- Sprawdzę twoją wersję wydarzeń. - oświadczyłam. - Masz jakiś dowód na to, że Seridur jest wampirem?
- Nie. - odpowiedział Roland ze smutkiem.
- A wiesz, jak zdobyć taki dowód? - spytałam.
- Nie mam pojęcia. Seridur czasami zachodzi do "Pierwszego Wydania" w Dzielnicy Handlowej. Może właściciel księgarni, Phintias, wie o nim coś, co mogłoby pomóc odkryć prawdę.
- Może tak. Na razie zostań tutaj. - to mówiąc wyszłam na zewnątrz.
Udałam się na Uniwersytet Wiedzy Tajemnej, gdzie zjadłam kolację, umyłam się i położyłam spać.

18 dzień, Zmierzch Słońca:
Gdy otworzyłam oczy, ujrzałam nad sobą zakapturzoną postać.
- Matka Noc widziała, jak zabijasz. - szepnął mężczyzna w czarnym płaszczu. - Zapragnęła byś stała się członkiem Mrocznego Bractwa. Udaj się do gospody Pod Złym Omenem i zamorduj zatrzymującego się w niej mężczyznę imieniem Rufio.  
- Nie jestem mordercą! - zaprotestowałam.
- Matka Noc twierdzi, co innego. - to mówiąc mężczyzna wsunął mi czarny nóż do ręki.
Obudziłam się. W pierwszej chwili sądziłam, że to, co zaszło przed chwilą, było jedynie snem. W następnej chwili zorientowałam się, że trzymam czarny nóż w swej dłoni. Przeraziło mnie to. Podeszłam do okna i nie wiele myśląc wyrzuciłam przeklętą broń na zewnątrz. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale wiedziałam, że tej nocy już nie zasnę. Przywdziałam moją togę z morskiego jedwabiu i udałam się do Mistycznego Archiwum. Na półce z książkami odnalazłam tom zatytułowany "Wrota Otchłani". W dobie Kryzysu Otchłani to obowiązkowa lektura. Czas najwyższy coś takiego przeczytać. Zdjęłam księgę z półki, usiadłam przy stole, zapaliłam świece i pogrążyłam się w lekturze.
Wrota Otchłani
Seif-ij Hidja
„Gdy wstępujesz w Otchłań, Otchłań wstępuje w ciebie.”
– Nai Tyrol-Llar
Trudno zaprzeczyć, że mistrz mój, Morian Zenas, był największym magiem wszechczasów. Słyszeliście o nim jako o autorze księgi „O Otchłani”, podstawowego tekstu o wszelkich kwestiach dotyczących Daedr. Mimo licznych zachęt na przestrzeni lat, ani razu nie aktualizował swojego klasycznego dzieła zgodnie z nowymi odkryciami i teoriami, gdyż przekonał się, że im dalej wgłębić się w te sprawy, tym bardziej opuszcza człowieka pewność. Nie pragnął zgadywania, pragnął faktów.
Przez dziesięciolecia przed i po wydaniu „O Otchłani”, Zenas zebrał olbrzymią osobistą bibliotekę na temat Otchłani, siedziby Daedr. Dzielił czas między badania i osobisty rozwój magiczny, zakładając, że gdyby znalazł drogę wiodącą do niebezpiecznego świata leżącego poza naszym, będzie potrzebował wielkiej mocy, by przemierzać jego mroczne ścieżki.
Dwanaście lat przed tym, jak Zenas rozpoczął podróż, do której szykował się całe życie, zatrudnił mnie jako swego asystenta. Miałem trzy cechy, których szukał u pomocnika: byłem młody i skory do pomocy; potrafiłem raz przeczytać każdą książkę i zapamiętać jej zawartość; byłem też już, mimo swego wieku, mistrzem Przywołań.
Zenas również był mistrzem Przywołań – oraz wszystkich innych znanych i nieznanych szkół magii – ale nie chciał polegać tylko na sobie w swych niebezpiecznych badaniach. W podziemnej krypcie przywoływał Daedry, by wypytywać je o krainę, z której pochodzą, a by to czynić, potrzebował drugiego Przywoływacza, który miał pilnować, że pojawią się, zostaną spętane, a potem odesłane z powrotem bez problemu.
Nigdy nie zapomnę tej krypty, nie z powodu jej wyglądu, który był nieciekawy i mało ozdobny, ale z powodu tego, czego nie było w niej widać. Pewne zapachy pozostawały tam długo po tym, jak przywołany stwór znikał, zapachy kwiatów i siarki, seksu i zgnilizny, władzy i obłędu. Po dziś dzień nie mogę się od nich uwolnić.
Przywoływanie — dla informacji laików — łączy umysł maga z umysłem istoty przywoływanej. Jest to słabe połączenie, które ma tylko wabić, utrzymać i odesłać, ale w rękach mistrza może być o wiele mocniejsze. Psyjicy i Dwemerowie potrafią (czy raczej, w wypadku tych drugich, potrafili) łączyć się z umysłami innych i rozmawiać na odległość wielu mil — umiejętność ta zwana jest czasem telepatią.
W czasie mej pracy dla Zenasa pojawiło się między nami takie połączenie. Było przypadkowe i wynikło ze wspólnej pracy dwóch potężnych Przywoływaczy, ale uznaliśmy, że będzie bezcenne, jeśli uda mu się dotrzeć do Otchłani. Ponieważ mieszkańcy tej krainy odpowiadają nawet na umysłowe wezwania początkującego adepta Przywołania, możliwe było, że będziemy w stanie komunikować się, gdy już tam trafi, bym mógł spisać jego odkrycia.
„Drzwi do Otchłani”, by użyć określenia Moriana Zenasa, nie da się łatwo odszukać, a my wyczerpaliśmy wiele możliwości, nim natrafiliśmy na takie, do których mieliśmy klucz.
Psyjicy z Artaeum znają miejsce zwane Pieczarą Snów, gdzie, jak się mówi, można wejść do królestwa Daedr i powrócić. Iachesis, Sotha Sil, Nemagith i wielu innych używało tego sposobu (zgodnie z pewnymi zapiskami), lecz mimo licznych apeli pod adresem Zakonu, odmówiono nam szansy na skorzystanie z niego. Celarius, przywódca Zakonu, rzekł nam, że Pieczara została zapieczętowana dla bezpieczeństwa całego świata.
Mieliśmy nadzieję użyć ruin Wieży Bitewnej, by wejść do Otchłani. Brama Weir wciąż stoi, choć miejsce, w którym szkolono niegdyś cesarskich magów bitewnych zostało zniszczone parę lat temu, za czasów Jagara Tharna. Niestety, po długich poszukiwaniach wśród gruzów stwierdziliśmy, że gdy zniszczono Wieżę, odcięty został również dostęp do krain Kurhanu Dusz, Cienia Groźby i Studni Chaosu. Prawdopodobnie tak było lepiej, ale powstrzymywało to nas od osiągnięcia naszego celu.
Czytelnik mógł słyszeć o innych Drzwiach i może być pewien, że spróbowaliśmy odszukać je wszystkie.
Niektóre z nich to wyłącznie legendy, a nawet jeśli nie, to nie da się ich odnaleźć w oparciu o istniejące informacje. W księgach istnieją odwołania do Otchłani Marukha, Lustra Corryngton, Mantellańskiego Klucza, Rozdroży, Paszczy, do szyfrowanej alchemicznej formuły zwanej Jacinth i Wschodzące Słońce i do wielu innych miejsc i obiektów, które mają być Drzwiami, a których nie mogliśmy znaleźć.
Niektóre z nich istnieją, lecz nie można do nich bezpiecznie wejść. Wir na Morzu Abecejskim zwany Wirem Bala potrafi sprawić, że statki, które w niego wpadną, znikają bez śladu, i może być portalem do Otchłani, ale szok związany z wpadnięciem weń z pewnością zabiłby każdego, kto by tego spróbował. Nie uznaliśmy też wartym spróbowania zeskoku z Filaru Thrasa, tysiącstopowej, spiralnie zwiniętej, koralowej wieży, choć ujrzeliśmy ofiary składane tam przez Sloadów. Niektóre ofiary ginęły, uderzając o ziemię, ale niektóre w istocie zdawały się znikać, nim roztrzaskały się o skały. Ponieważ Sloadowie nie mieli chyba pewności, czemu niektórzy znikali, a inni ginęli, postanowiliśmy nie ryzykować.
Najprostszym i jednocześnie najbardziej obłędnie skomplikowanym sposobem udania się do Otchłani było po prostu przestać istnieć tutaj i zacząć istnieć tam. Historia zna przykłady magów, którzy zdawali się podróżować do innych światów zgodnie z własną zachcianką. Wielu z nich, jeśli kiedykolwiek istnieli, nie żyje już od dawna, ale udało nam się odnaleźć jednego z nich. W wieży nad zatoką Zafirbel na wyspie Vvardenfell, w prowincji Morrowind, żyje bardzo stary, bardzo stroniący od ludzi czarodziej imieniem Divayth Fyr.
Niełatwo było do niego dotrzeć i nie był zbyt chętny, by podzielić się z Morianem Zenasem sekretem Drzwi do Otchłani. Na szczęście jednak mistrz mój zaimponował mu swą znajomością wiedzy tajemnej i Fyr w końcu nauczył go swego sposobu. Łamaniem obietnicy danej Zenasowi i Fyrowi byłoby, gdybym wyjaśnił tutaj całą procedurę, lecz nie zrobiłbym tego i tak. Jeśli istnieje niebezpieczna wiedza, to jest to właśnie ona. Lecz nie wyjawię zbyt wiele, gdy powiem, że sposób Fyra polegał na wykorzystaniu ciągu portali do rozmaitych światów, stworzonych przez maga z rodu Telvannich, od dawna zaginionego i uznawanego za zmarłego. Miało to swoją wadę, gdyż liczba miejsc, w których można się było znaleźć, była ograniczona, lecz równoważyło ją względne bezpieczeństwo i niezawodność przejść.
Morian Zenas opuścił wtedy ten świat, by rozpocząć swą eksplorację. Pozostałem w bibliotece, by spisywać jego informacje i pomóc mu zdobywać wiedzę, gdyby jej potrzebował.
- Pył – powiedział mi pierwszego dnia swej wędrówki. Mimo zawartej w tym słowie mdłej i ponurej nuty, czułem w swoim umyśle jego podniecenie. – Mogę z jednego końca świata dostrzec drugi w milionie odcieni szarości. Nie ma nieba, ziemi ani powietrza, tylko cząsteczki, spadające, unoszące się, wirujące wokół mnie. Muszę lewitować i oddychać poprzez magię…
Zenas jakiś czas eksplorował mgławiczną krainę, natykając się na istoty stworzone z gazów i pałace zbudowane z dymu. Choć nie spotkał księcia owego miejsca, uznaliśmy, że jest w Popielisku, domenie Malacatha, gdzie udręka, zdrada i złamane obietnice wisiały w gorzkim powietrzu jak popiół.
- Niebo płonie – usłyszałem potem, gdy przeniósł się do kolejnej sfery. – Grunt to samo błoto, ale da się chodzić. Wkoło widzę poczerniałe ruiny, jak gdyby w zamierzchłej przeszłości stoczono tu wojnę. Powietrze jest lodowate. Rzucam wokół siebie zaklęcia ciepła, ale i tak zdaje mi się, że lodowe sztylety dźgają mnie ze wszystkich stron.
Była to Mroźna Przystań, gdzie księciem był Molag Bal. Zenasowi zdawało się, że jest to Nirn w odległej przyszłości, pod rządami Króla Gwałtu, odludne i jałowe, pełne cierpienia. Słyszałem, jak Morian Zenas łka na widok obrazów, które ujrzał, i czułem, jak drży na widok Pałacu Cesarskiego, umazanego krwią i odchodami.
- Zbyt wiele piękna – westchnął Zenan, gdy pojawił się w następnej krainie. – Niemal oślepłem. Widzę kwiaty, wodospady, majestatyczne drzewa, miasto ze srebra, ale wszystko się rozmywa. Kolory płyną jak woda. Teraz pada deszcz, a wiatr pachnie perfumami. To z pewnością Cień Księżyca, dom Azury.
Zenas miał rację i, co zdumiewające, udało mu się nawet dostać na audiencję z Królową Zmierzchu i Świtu w jej różanym pałacu. Wysłuchała jego opowieści z uśmiechem i powiedziała mu o nadejściu Nerevaryjczyka. Mój pan uznał Cień Księżyca za tak cudowny, że pragnął zostać tam na zawsze, choćby i półślepy, ale wiedział, że musi ruszać dalej i dokończyć swą podróż.
- Burza – powiedział mi, wstępując do następnej krainy. Opisał krajobraz: mroczne, powykręcane drzewa, wyjące upiory i kłębiasta mgła, a mnie zdało się, że mógł wstąpić do Martwych Ziem Mehrunesa Dagona. Ale potem prędko powiedział: -Nie, nie jestem już w lesie. Błysnęło, i teraz jestem na statku. Maszt jest połamany, załoga — zmasakrowana. Coś nadchodzi, nadchodzi przez fale… o bogowie… zaraz, teraz jestem w wilgotnym lochu, w celi…
Nie był w Martwych Ziemiach, lecz na Bagnisku, w krainie koszmarów, gdzie włada Vaermina. Co kilka minut następował błysk i rzeczywistość zmieniała się, zawsze na gorsze, zawsze w coś przerażającego. W jednej chwili mroczny zamek, w następnej jama z wygłodniałymi bestiami, bagno skąpane w blasku pełni, trumna, w której pochowano go żywcem. Strach wziął górę i mój mistrz prędko przeszedł do następnej krainy.
Usłyszałem, jak się śmieje: – Czuję się, jakbym wrócił do domu.
Morian Zenas opisał mi nieskończoną bibliotekę, półki rozciągające się we wszystkich kierunkach, stosy książek na innych stosach. Strony unosiły się w powietrzu, pchane mistycznym wiatrem, którego nie był w stanie poczuć. Każda księga miała czarną okładkę bez tytułu. Nie widział nikogo, ale czuł obecność duchów, przenikających przez stosy, kartkujących książki, wiecznie poszukujących.
Była to Apokryfa. Dom Hermaeusa Mory, gdzie znaleźć można wszelką zakazaną wiedzę.
Poczułem dreszcz, nie wiedziałem: mojego mistrza czy mój własny.
Morian Zenas, wedle mojej wiedzy, nigdy nie udał się do innej krainy.
Podczas swych wizyt w pierwszych czterech krainach, mój pan mówił do mnie nieustannie. Wchodząc do Apokryfy, ucichł, zwabiony do świata badań i studiów, namiętności, które władały jego sercem na Nirn. Wołałem do niego szaleńczo, ale zamknął na mnie swój umysł.
Szeptał: – Niewiarygodne…
- Nikt nie odgadłby prawdy…
- Muszę wiedzieć więcej…
- Widzę, jak słaby blask iluzji, która jest światem, niknie wokół nas…
Krzyczałem do niego, błagając, by powiedział mi, co się dzieje, co widział, czego się dowiadywał. Spróbowałem nawet użyć na nim Przywołania, jakby był Daedrą, ale odmówił opuszczenia biblioteki. Morian Zenas przepadł.
Ostatnio usłyszałem jego szept sześć miesięcy temu. Przedtem czekałem na wiadomość pięć lat, a przedtem trzy. Jego myśli nie są już zrozumiałe w żadnym języku. Być może wciąż jest w Apokryfie, zagubiony, lecz szczęśliwy, złapany w pułapkę, z której nie pragnie uciec.
Być może prześlizgnął się między stosami książek i wstąpił do krainy obłędu Sheogoratha, na zawsze tracąc rozum.
Ocaliłbym go, gdybym potrafił.
Uciszyłbym jego szepty, gdybym potrafił.
Promienie wschodzącego słońca wdarły się przez okno i oświetliły moją twarz. Przekraczając Wrota Otchłani znalazłam się niegdyś w Królestwie Mehrunesa Dagona. Dotąd myślałam, że cała Otchłań ma taki sam przerażający wygląd. Teraz wiedziałam już, że się myliłam. Otchłań jest różnorodna. Jeśli Królestwo Azury jest tak olśniewająco piękne, a ona sama była dobra dla śmiertelnika, który ją odwiedził, to może Martin mylił się mówiąc, że wszyscy Daedryczni Książęta są źli? Odłożyłam księgę na półkę i opuściłam Uniwersytet. Od razu skierowałam swe kroki do księgarni "Pierwsze Wydanie".
- Witaj, Phintiasie! - zawołałam od progu.
- Witaj, Astarte! - powitał mnie właściciel księgarni.
- Chcę dowiedzieć się czegoś o niejakim Seridurze. - oświadczyłam.
- To dość tajemniczy Altmer. - szepnął Phintias. - Jest przywódcą Zakonu Szlachetnej Krwi. Widuję go dosyć często. Kupuje u mnie wszystkie książki traktujące o wampirach, albo o Jaskini Pamięci.
- Jaskini Pamięci?
- To miejsce pochówku wielu poległych w dawnych wojnach bohaterów. Znajduje się nieopodal miasta. Seridur czasami się tam zapuszcza. Podobno pogrzebano tam jego krewnego.
Wyjęłam z kieszeni mapę, którą zawsze miałam przy sobie i powiedziałam:
- Zaznacz mi tę Jaskinię Pamięci.
Gdy Phintias spełnił moją prośbę, zabrałam mapę i udałam się na poszukiwania owej jaskini. Kiedy przybyłam na miejsce, okazało się, że zalęgły się w niej wampiry. Zabiłam dwoje krwiopijców, osłabionych przez jasne promienie słońca i wdarłam się w głąb groty pełnej ludzkich szczątków. Odnalazłam tam Seridura, który bez ostrzeżenia rzucił się na mnie z mieczem. Zabiłam go z łatwością. Powróciłam do Cesarskiego Miasta i na skrawku pergaminu napisałam:
"Do członków Zakonu Szlachetnej Krwi:
Seridur nie żyje. Natychmiast odwiedźcie Jaskinię Pamięci i obejrzyjcie sobie dokładnie jego ciało. Przyjrzyjcie się jego zębom i oczom.
Astare"
Wiadomość umieściłam pod drzwiami domu Seridura. Zapukałam i oddaliłam się nim jego ochroniarz otworzył drzwi. Nie minęła godzina, gdy byłam już w chatce Rolanda.
- Miałeś rację, Seridur był wampirem. - oświadczyłam. - Przed chwilą go zabiłam, zostawiając dla zakonu całą jaskinię dowodów jego winy.
- Dziękuję, że oczyściłaś mnie z zarzutów. - odparł wdzięczny mężczyzna. - Przysięgam, że zajmę miejsce Seridura w Zakonie Szlachetnej Krwi. Będziemy działać dalej.
- Zakonowi przyda się przywódca, który dość biegle włada bronią, prawda?
- Oczywiście. Ja mogę polować na wampiry osobiście, bez wynajmowania obcych rycerzy.
- No właśnie. - doskonała myśl przyszła mi do głowy. - Jest takie jedno miejsce, w którym ukrywa się piątka groźnych wampirów. Może razem zapolujemy?
- Jeśli chcesz, zrobimy to jeszcze dziś.  - odpowiedział ku mej radości Roland.
Po południu byłam już w Spustoszonej Kopalni wraz z całym Zakonem Szlachetnej Krwi. Oczywiście na tę okazję włożyłam na siebie zbroję Legionu. Skryta pod ciężkim pancerzem i z kilkoma innymi wojownikami u boku, mogłam czuć się bezpiecznie. Zabiliśmy wszystkie obecne w kopalni wampiry.
- Nadaję ci tytuł honorowego członka naszej grupy. - oświadczył Roland, gdy wyszliśmy z kopalni.
- Dziękuję. - odpowiedziałam. - W Cyrodiil jest chyba sporo łowców wampirów?
- Samozwańczy łowcy to przekleństwo. - powiedział Gilen. - Obchodzą ich tylko pieniądze, a nie bezpieczeństwo śmiertelników. Niektórzy są tak nieudolni, że płoszą tylko wampiry. Właśnie dlatego nie mają wstępu do Cesarskiego Miasta.
- Zakon działa tylko w stolicy Cyrodiil? - spytałam.
- Tak.
- Co byście powiedzieli, gdybym jako honorowy członek zakonu wzięła pod swą opiekę Skingrad? - W głowie pojawiła mi się, kolejna tego dnia, doskonała myśl. - Wiecie, że potrafię wytropić wampira. Mogłabym przefiltrować całe miasto, łącznie z zamkiem. Przestaniemy wpuszczać konkurencję do miasta, to samozwańczy łowcy przestaną się bogacić na naiwnych mieszkańcach Skingradu, którzy dzięki opiece zakonu będą nareszcie bezpieczni.
- Cóż, dobrze byłoby rozszerzyć naszą działalność. - przyznał Roland. - Zgadzam się. Skingrad jest twój. Chcę żebyś przysyłała mi raporty odnośnie obecności wampirów lub ich braku, co miesiąc.
- Tak będzie. - odpowiedziałam dumna z samej siebie.
Hrabia Hassildor nareszcie będzie bezpieczny. Wystawię taki raport, że nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, by go podejrzewać o wampiryzm. Wsiadłam na grzbiet Srokatego. Członkowie zakonu również dosiedli swych koni. Słońce poczęło zachodzić. Był to dobry moment, by pomówić z Azurą.
- Wracajcie do Cesarskiego Miasta beze mnie. - zwróciłam się do towarzyszących mi mężczyzn. - Muszę odwiedzić Świątynię Władcy Chmur.
Członkowie Zakonu Szlachetnej Krwi pogalopowali na południe, ja zaś na północ. Po chwili byłam już w Kaplicy Azury. Daedryczna księżniczka przemówiła do mnie od razu, gdy tylko stanęłam przed jej pomnikiem:
- Dziękuję, Gwiazdo Zachodu! Moi wyznawcy zaznają teraz wiecznego odpoczynku w moim królestwie. Oto obiecana nagroda.
Na ołtarzu przede mną zmaterializowała się kryształowa ośmioramienna rozgwiazda przytykana zielonymi i błękitnymi kamieniami.
- Dlaczego mi pomagasz? - zapytałam. - Wiesz, że mój Cesarz użyje tego przedmiotu do powstrzymania Mehrunesa Dagona?
- Wiem i cieszy mnie to. - odpowiedziała Azura.
- Nie chcesz, by Tamriel została pochłonięta przez Otchłań?
- Mehrunes Dagon chce Tamriel tylko dla siebie. Mi wystarczy moje królestwo, jemu nie. Chce powiększyć je o cały kontynent, a to stanowi już zagrożenie dla mojej władzy.
- Rozumiem. - odpowiedziałam. - Jesteś jednak daedrą, a więc pragniesz, by Nirn został zniszczony. Gdyby Otchłań pochłonęła Tamriel...
- Nie pragnę zniszczenia Nirnu. - przerwała mi Azura. - Istnienie świata śmiertelników mi nie przeszkadza. W Tamriel żyje wiele szlachetnych i sprawiedliwych istot. Mehrunes Dagon zechce krzywdzić je dla własnej uciechy, gdy tylko znajdą się w jego mocy, a ja tego nie chcę.
- Dlaczego?
- Ponieważ większość śmiertelnych istot nie zasługuje, by cierpieć.
Po tych słowach Azura zamilkła. Chodź wzywałam jej imienia, chcąc zapytać ją jeszcze o wiele rzeczy, nie przemówiła do mnie więcej. Chwyciłam więc podarowany mi przez nią daedryczny artefakt i na grzbiecie Srokatego pogalopowałam do Świątyni Władcy Chmur. Mimo późnej pory, Martin wciąż przebywał w Wielkiej Sali pochylony nad Misterium Xarxesa. Położyłam na stole przed nim zdobyty artefakt.
- Astrte! Udało ci się! - zawołał Martin przenosząc swój wzrok z mojej twarzy na podarunek Azury. - Nie będę nawet pytać, ile cię kosztowało zdobycie tego przedmiotu, przyjaciółko. Zbyt dobrze znam niegodziwość książąt Otchłani.
- Azura wcale nie była niegodziwa. To ja... zrobiłam coś okropnie niegodziwego... nie przez Azurę.
- Co się stało? - spytał Martin.
Choć pierwotnie miałam zupełnie inne plany, czułam, że nie mogę nie powiedzieć mu o popełnionej przeze mnie zbrodni. Usiadłam na ławie po drugiej stronie stołu.
- Zabiłam czterech niewinnych śmiertelników. - mówiąc to rozpłakałam się. - Byli łowcami wampirów, a mój przyjaciel jest wampirem... to nie jego wina... on uratował mi życie. Ja... chciałam mu tylko pomóc... ale wszystko schrzaniłam... i zabiłam tych łowców.
- To okropne, ale... wszyscy popełniamy błędy. - szepnął Martin najwyraźniej zszokowany tym, co usłyszał.
- Złamałam prawo... twoje prawo! Powinieneś wtrącić mnie do lochów.
- Nigdy tego nie zrobię! - zaprotestował mój Cesarz.
- Dlaczego? - spytałam przez łzy.
- Ponieważ jesteś moją przyjaciółką i czynisz dla mieszkańców Tamriel więcej niż ktokolwiek inny. Poza tym... ja też kiedyś zabiłem kogoś niewinnego... może nie bezpośrednio, ale... zrobiłem wiele złych rzeczy.
- Nie wierzę w to.
- To niestety prawda. - Martin chwycił mnie za dłoń. - Jesteś dobrym człowiekiem i cieszę się, że cię poznałem. Zawsze czułem, że jestem inny niż pozostali śmiertelnicy, a kiedy po raz pierwszy ujrzałem ciebie, to... choć nie umiem tego wyjaśnić, poczułem, że nareszcie spotkałem kogoś takiego, jak ja.
- Mam nadzieję, że Akatosh naprawdę wybaczył mi to, co zrobiłam.
- Oczywiście, że tak. Akatosh cię kocha.
- Wiem, czasami słyszę jego głos w głębi swej duszy. Ja też go kocham. - przyznałam ocierając łzy z twarzy.
- Jest w tobie jego światło. - powiedział Martin patrząc mi w oczy, poczym puścił moją dłoń i przeniósł swój wzrok na podarunek Azury. - Czy chcesz przekazać mi ten artefakt? Pamiętaj, rytuał pochłonie jego materialną formę. Tamriel nie będzie go oglądać przez wiele lat.
- Nie możemy dłużej zwlekać. Nie wiem zresztą, do czego miałby mi się przydać ten przedmiot.
- To Gwiazda Azury. Jest niezniszczalnym i niewyczerpalnym białym klejnotem duszy. - Martin chwycił gwiazdę w swoje dłonie i spojrzał na nią z zachwytem. - Spójrz, jak pięknie błyszczy!
- Powiedziałeś mi kiedyś, że wszyscy Daedryczni Książęta są źli, ale ja uważam, że Azura wcale nie jest zła. Świat nie jest czarno-biały. Jeśli niektórzy śmiertelnicy są źli, to niektóre daedry mogą być dobre.
- Kiedyś też tak myślałem, ale pomyliłem się, co do Krwawca, więc z ostrożności postanowiłem nie ufać więcej żadnej daedrze.
- Czy Azura, kiedykolwiek skrzywdziła kogoś niewinnego? Czy słyszałeś, żeby kiedykolwiek kazała komuś zrobić coś złego?
- Nie. - powiedział Martin po chwili namysłu.
- Dziś Azura bardzo nam pomogła. Myślę, że powinniśmy być jej wdzięczni. - oświadczyłam. - Powiedziałeś kiedyś, że nie należy oceniać rasy na podstawie jednego jej przedstawiciela.
- Być może masz rację. - przyznał Martin. - Azura i Meridia zawsze wydawały mi się inne niż pozostali władcy Otchłani. Chyba jest w nich coś dobrego, zwłaszcza w Azurze.
- Kazała mi zabić piątkę swych wyznawców przemienionych w wampiry, by uwolnić ich od cierpienia. Zabrała ich dusze do Cienia Księżyca. To piękny świat, prawda? Nie cała Otchłań jest piekłem?
- Nie cała. - przyznał mój Cesarz. - Cień Księżyca, czyli świat Azury, mimo iż znajduje się we wnętrzu Otchłani, podobno jest oślepiająco piękny i barwny, pełen kwiatów, wodospadów, drzew i miast ze srebra. Azura mieszka tam w różanym pałacu. Jest zażartym wrogiem swej siostry Nocnicy, władczyni bólu i ciemności. Niektórzy znawcy daedr twierdzą, że to Azura nauczyła Chimerów, czyli przodków mrocznych elfów, jak być innymi od Altmerów. W Elsweyr Azura czczona jest jako Azurah - bogini, która przemieniła "leśnych ludzi", prawdopodobnie Bosmerów, bądź Altmerów, w Khajiitów. Wyznawcy Azury mówią o niej, że jest okrutna, ale dobra.
- Też tak myślę. - powiedziałam. - Okrutna, ale dobra. A więc karze śmiertelników za to, co złe, ale nagradza ich za to, co dobre.
- Jedyne co mogę jej zarzucić, to fakt, że przypisywano jej kiedyś sojusz z Molag Balem, który jest wyjątkowo brutalnym daedrycznym księciem. Tak, czy inaczej, Dunmerowie zawsze ją kochali. Długa, poszarpana i w dużej części niezamieszkana linia brzegowa wschodniej i południowo-wschodniej części wyspy Vvardenfell, w Morrowind, została na jej cześć nazwana Wybrzeżem Azury.
- Co jeszcze mogę zrobić, by ci pomóc?
- Porozmawiaj z Jauffre. - odpowiedział Martin. - Potrzebuje twojej pomocy. Chyba Bruma ma jakieś kłopoty.
- Gdzie go znajdę?  - spytałam wstając od stołu.
- Jest w swoim pokoju.
Od razu udałam się do tego pomieszczenia. Zapukałam do drzwi i słysząc pozwolenie weszłam do środka. Jauffre miał na sobie brązowy habit. Nie pamiętałam już, jak niepozornie wygląda bez zbroi.
- Dobrze, że jesteś, Astarte. - powiedział Arcymistrz Ostrzy na mój widok. - Hrabina Brumy poinformowała mnie właśnie, że przy jej mieście otworzyły się Wrota Otchłani. Mityczny Brzask wprowadza chyba w życie swoje plany ataku na Brumę. Masz już doświadczenie z tymi wrotami... Pomóż straży hrabiny je zamknąć. Gdy już zobaczą jak to się robi, sami będą mogli radzić sobie z kolejnymi.
- Gdzie są te wrota? - zapytałam.
- Kapitan Burd czeka na ciebie przed bramą miejską Brumy. Pokaże ci Wrota Otchłani, chociaż wątpię, by dało się je przegapić. - odparł Jauffre.
- Dobrze, zaraz tam będę.
- Musisz natychmiast spotkać się z kapitanem Burdem. Im szybciej zamkniecie te wrota, tym lepiej. - zawołał za mną Jauffre, gdy opuszczałam jego kwaterę.
Opuściłam Świątynię Władcy Chmur i na grzbiecie mego konia podjechałam pod mury Brumy. Nie miałam najmniejszej ochoty przekraczać po raz drugi Wrót Otchłani, jednak z drugiej strony, cieszyłam się, że tym razem nie będę tam sama. Wrota Otchłani ujrzałam od razu, gdy tylko przybyłam do wschodniej bramy Brumy. Pod bramą czekał już na mnie kapitan Burd i pięciu strażników. Wszyscy ubrani byli w zarzucone na zbroje żółte tuniki z herbem Brumy mającym kształt czarnego orła.
- Witam, kapitanie! - zawołałam zsiadając z konia.  
Burd na prawdę jest przystojnym mężczyzną. Zapomniałam już, jak miło się na niego patrzy.
- Dziękujemy za przybycie. - powiedział kapitan straży w Brumie. - Uznaliśmy, że nie ma sensu samodzielnie zabierać się za te wrota, skoro mamy pod ręką Bohatera Kvatch. Czekamy tylko na ciebie. Daj znać, a ruszymy za tobą do tych piekielnych wrót.
- Ruszajmy! - zawołałam, chcąc mieć już za sobą kolejną w moim życiu wyprawę do piekła.
- Dobra. - odparł Burd. - Daj mi chwilę, żebym pogadać z moimi ludźmi. Wszyscy są trochę zestresowani.
I słusznie! Sama też jestem zestresowana. Tylko głupiec, albo istota całkowicie pozbawiona emocji, nie stresowałaby się przed wstąpieniem w Otchłań.
Burd odwrócił się twarzą do swoich strażników i przemówił:
- Dobra, chłopcy. Słuchajcie. Musimy zamknąć tamte wrota. Wiem, że nikt nie ma ochoty tam wchodzić, ale za to nam płacą, i zrobimy to. W przeciwnym razie Bruma skończy jako dymiąca kupa gruzów, tak jak się stało z Kvatch. To nie wydarzy się tutaj! Nie póki jestem kapitanem straży! Bor, Soren, idziecie ze mną. Reszta zostaje tutaj i zabija wszystko, co wychodzi z wrót. Pokażmy tym sukinsynom, jak to robimy w Brumie!
Wszyscy pobiegliśmy w stronę wrót z obnażonymi mieczami. Gdy byliśmy tuż przed nimi, wyskoczył z nich wielki i paskudny potwór z łbem krokodyla.
- To daedroth! - zawołał, któryś ze strażników rzucając się na paskudną daedrę z mieczem.
Dwóch strażników minęło daedrotha i przekroczyło Wrota Otchłani. Trzech kolejnych zajętych było walką. Kapitan Burd i ja również zanurzyliśmy się w ognistej tafli, a po chwili byliśmy już w królestwie Mehrunesa Dagona. Od razu musieliśmy stoczyć zacięty bój z licznymi postrachami klanów i kolejnym wielkim daedrothem.
- Nie było moim zamiarem tu trafić. - powiedział Burd z przerażeniem w głosie, gdy nasi pierwsi przeciwnicy byli już martwi. - Nie wiem, jak mamy... Nie... nie, jesteśmy w stanie to zrobić. Musimy. Nie mamy wyboru. Dobrze, że tu jesteś - bez ciebie nie mielibyśmy żadnych szans. Co mamy teraz robić?
- Musimy dostać się na szczyt wieży - wskazałam na czarne iglice przed nami - i zabrać stamtąd Kamień Pieczęci. Chodź za mną.
Razem z kapitanem Burdem i dwoma strażnikami wkroczyłam do wieży. Przyszło nam tam walczyć z wieloma potężnymi dremorami i postrachami klanów. Dwaj strażnicy zginęli, jednak ja i kapitan Burd dotarliśmy do komnaty Kamienia Pieczęci. Gdy byliśmy blisko celu, hordy dremor rzuciły się w naszą stronę.
- Kapitanie, trzeba zdjąć Kamień Pieczęci ze słupa światła! - wykrzyknęłam tnąc mieczem napływające ku nam dremory.
- Zajmę się tym! - zawołał Burd.
- Spróbuję ich zatrzymać!
Gdy ja walczyłam z dremorami nie pozwalając im przejść dalej, kapitan Burd pobiegł w stronę Kamienia Pieczęci, chwycił go i odbiegł w bezpieczne miejsce, krzycząc:
- Mam go!
W tym samym momencie cała wieża poczęła drżeć. Oślepiło nas jasne światło i po chwili staliśmy już nieopodal wschodniej bramy Brumy w spokojną i ciemną noc. Obok nas leżały martwe ciała strażników. Tyko jeden z nich przeżył starcie z daedrothem. 
- Służba u pani boku była zaszczytem. - oświadczył Burd nisko mi się skłaniając. - Wiemy już jak radzić sobie z wrotami. Jeśli jakieś otworzą się jeszcze przy Brumie, moja straż powinna wiedzieć, jak sobie z nimi poradzić.
- Cieszę się, że pomogłam. - odpowiedziałam. - Powiem w Świątyni Władcy Chmur, że niebezpieczeństwo zostało póki co zażegnane.
Wsiadłam na konia i pogalopował do twierdzy Ostrzy. Od razu udałam się do pokoju Jauffre.
- Dobra robota. - powiedział Arcymistrz Ostrzy, gdy poinformowałam go o zamknięciu wrót. - Kapitan Burd i jego podwładni powinni sobie na razie radzić z dodatkowymi wrotami. Niestety sama straż nie może bronić Brumy w nieskończoność. W Otchłani jest niespożycie mnóstwo daedr. Strażników w Brumie jest ograniczona ilość. Musimy zebrać, jak największe siły sojusznicze, zanim Bruma zostanie całkowicie oblężona. Jeśli Mityczny Brzask zdoła otworzyć tu Wielkie Wrota, miasto będzie potrzebować do obrony większego garnizonu. Musisz porozmawiać z władcami innych miast Cyrodiil oraz Radą Starszych. Poproś ich o wysłanie wsparcia dla Brumy zanim będzie za późno.
- Tak jest! - odpowiedziałam i wymaszerowałam z pokoju.
Byłam okropnie senna. Nie miałam jednak zamiaru zatrzymywać się w Świątyni Władcy Chmur. Nie umiałam wypoczywać leżąc na twardej podłodze, jak mają to w zwyczaju czynić pozostałe Ostrza. Opuściłam więc twierdzę i z pomocą mego wierzchowca po dwudziestu minutach byłam już w domu cechowym Gildii Magów w Brumie, gdzie czekała mnie ciepła kąpiel i miękkie łóżko.

19 dzień, Zmierzch Słońca:
Rankiem powróciłam do Świątyni Władcy Chmur. Zastałam Martina i Jauffre w Wielkiej Sali. Najwyraźniej kłócili się o coś.
- Nie możesz ją wysłać do Sancre Tor! - Martin zwrócił się do Arcymistrza.
- Niby czemu nie mam jej tam wysyłać? - spytał Jauffre najwyraźniej nie spostrzegając, że właśnie weszłam do twierdzy.
- Dlatego, że jak sam powiedziałeś, od kilkudziesięciu lat nikt nie powrócił stamtąd żywy. - odpowiedział Martin i nagle spostrzegł mnie. - Witaj, Astarte! Przykro mi, że musiałaś znów przekroczyć Wrota Otchłani.
- Nic złego mi się nie stało. - odpowiedziałam. - Na szczęście nie byłam tam sama. Kapitan Burd jest świetnym żołnierzem.
- Jauffre nie powiedział mi, że zamierza wysłać cię w Otchłań. - oświadczył Martin patrząc na Arcymistrza z wyrzutem.
- Jak widać dobrze zrobiłem nic ci nie mówiąc, bo protestowałbyś tak samo, jak teraz. - odpowiedział Jauffre.
- Nie pozwolę ci posłać Astarte na pewną śmierć! - zawołał Martin.
- O co chodzi? - zapytałam zaciekawiona.
Martin usiadł przy stole bez słowa, a Jauffre zwrócił się do mnie:
- Chodzi o legendarną Zbroję Tibera Septima. Jest to święta relikwia Ostrzy. Spoczywa w świątyni, w katakumbach Sancre Tor. Podobno jest splamiona krwią Tibera Septima.
- Rozumiem, że mam ja zdobyć?
- Tak. Muszę cię jednak ostrzec. Katakumby stały się bardzo niebezpieczne.
- Dlatego Astarte nie powinna tam iść. - powiedział Martin do Jauffre.
- Masz jakiś inny pomysł na zdobycie krwi bóstwa? - Arcymiastrz Ostrzy spytał mojego Cesarza.
- Nie. - odpowiedział Martin cicho.
- Ja też nie mam pojęcia, w jaki inny sposób możemy to zrobić. - oświadczył Jauffre. - Dlatego Astarte musi wyruszyć do Sancre Tor.
- Możesz wysłać kogoś innego. Astarte cały czas się naraża...
- Jestem twoim najlepszym rycerzem. - wtrąciłam się. - Chyba we mnie wierzysz, Martinie?
- Oczywiście, że w ciebie wierzę, co nie zmienia faktu, że boję się o ciebie. - odpowiedział mój przyjaciel z westchnieniem.
- Obiecuję, że nie zginę. Pojadę do Sancre Tor, odnajdę świątynię Tibera Septima i przyniosę ci jego starożytną zbroję, dobrze?
- Dobrze. - Martin lekko się do mnie uśmiechnął. - Proszę cię tylko, uważaj na siebie.
- Nic mi nie będzie. Jutro Zbroja Tibera Septima będzie twoja, a teraz wybaczcie mi, ale muszę jechać do Cesarskiego Miasta. Jestem dziś umówiona na moją ostatnią walkę na Arenie.
- Powodzenia! - powiedział mój Cesarz.
- Dziękuję, Martinie. Do zobaczenia jutro!
- Żegnaj, przyjaciółko! - zawołał za mną Martin, gdy wychodziłam już z twierdzy.
Po południu przybyłam do Cesarskiego Miasta. Znalazłam się w Arenie w samą porę. Szybko przywdziałam "ciężką szatę" i z Rzeźni weszłam na bitewny plac. Moim przeciwnikiem był ork uzbrojony w topór. Był trudnym przeciwnikiem. Myślałam, że zginę, kiedy szarżując na mnie przycisną mnie do ściany trybuny. Ostatecznie jednak udało mi się zranić go moim mieczem tak dotkliwie, że tamując jedną dłonią obfite krwawienie z rany na brzuchu, drugą uniósł w geście poddania. Widzowie zebrani na trybunach obsypali mnie gromkimi brawami, a herold nadał mi tytuł Wojowniczki Areny. To była cudowna chwila, doskonała, by na zawsze pożegnać sie z Areną. Uczyniłam to, mówiąc Owynowi, że nie będę już więcej walczyć dla niego, tuż po tym jak wręczył mi 300 septimów (nigdy wcześniej nie dostałam aż tylu pieniędzy za jedną wygraną walkę). Umyłam się i przebrałam w moją togę z morskiego jedwabiu. Następnie udałam się do Cesarskiego Pałacu, aby umówić się na audiencję z kanclerzem Ocato. Na szczęście znalazł dla mnie czas. Przewodniczący Rady Starszych okazał się być wysokim Altmerem odzianym w czerwone, bogato zdobione, szaty.
- Witaj, wielki kanclerzu! - skłoniłam się mu z szacunkiem. - Przybywam w imieniu Cesarza Martina Septima, prawowitego następcy tronu Uriela Septima VII. Cesarz prosi, by Rada Starszych wysłała Cesarskie Legiony do Brumy, w celu obrony tego miasta przed wysłannikami Otchłani.
- Martin Septim nie jest jeszcze Cesarzem i nie będzie nim, dopóki Rada Starszych nie postanowi go koronować. - odpowiedział Altmer z przekąsem.
- Martin Septim jest ostatnim żyjącym dziedzicem Uriela VII, a więc władza mu sie należy! - zaprotestowałam.
- O tym w stosownym momencie zadecyduje Rada Starszych. - powiedział kanclerz Ocato stanowczo.
- Rozumiem, ekscelencjo. - ledwie powstrzymałam się przed kłótnią z nim. - Tak, czy inaczej, w imieniu Bractwa Ostrzy proszę o przysłanie wsparcia dla Brumy.
- To niestety niemożliwe. - odpowiedział kanclerz. - Nie mogę obiecać pomocy Cesarskich Legionów, gdyż wszystkie są obecnie zajęte odpieraniem inwazji daedr w hrabstwach.
- Ekscelencjo, jeśli Smocze Ognie w najbliższym czasie nie zostaną zapalone przez dziedzica Septimów z Amuletem Królów na piersi, to Tamriel zostanie nieuchronnie pochłonięta przez Otchłań.
- Nic mi na ten temat nie wiadomo.
- Taka jest prawda. Bezpieczeństwo Brumy jest koniecznym warunkiem dla bezpieczeństwa ostatniego dziedzica Septimów. Jeśli Martin Septim poniesie śmierć, wszyscy będziemy zgubieni, dlatego proszę jego ekscelencję o wysłanie Cesarskich Legionów pod Brumę. - powiedziałam z naciskiem.
- Powiedziałem już moje ostatnie słowo. - oświadczył kanclerz Ocato, poczym odwrócił się i opuścił salę spotkań Cesarskiego Pałacu.
Co za głupiec i egoistyczny ignorant! Byłam wściekła. Tego dnia z całego serca znienawidziłam przewodniczącego Rady Starszych. Nigdy nie zapomnę kanclerzowi Ocato tego, że wzgardził wolą mego Cesarza. Opuściłam Cesarskie Miasto i udałam się do Skingradu. Hrabia Hassildor ugościł mnie w sali konferencyjnej. Usiedliśmy na przeciwko siebie przy długim stole.
- Dziękuję, że rozwiązałaś mój problem. Żałuję jedynie, że tak brutalnie. - powiedział hrabia.
- Ja również tego żałuję. - odpowiedziałam.
- Następnym razem, jak będziesz łamać prawo, to nie rób tego na oczach strażników, chyba, że podoba ci się więzienne życie. - odrzekł Janus Hassildor ironicznie.
- Dziękuję hrabiemu, że napisał stosowny list, który uchronił mnie przed takim  życiem. - odpowiedziałam.
- No proszę, ktoś dowiedział się, że potrafię bardzo efektywnie podrabiać podpis Hannibala Travena, nie tylko jego zresztą.
- Hrabia lubi intrygi, prawda?
- Moje życie jest intrygą, Astarte. To konieczność.
- Parę dni temu stałam się honorowym członkiem Zakonu Szlachetnej Krwi. Czy muszę tłumaczyć, czym zajmuje się owa organizacja?
- Z tego, co słyszałem, tępi krwiopijców. - odpowiedział Janus Hassildor, jak zwykle przepełniając swój głos i gesty dobrym smakiem i elegancją. - Czy to, co mi mówisz, jest wstępem do groźby, szantażu, czy korzystnej dla mnie intrygi?
- A jak hrabia sądzi? - spytałam popijając czerwone wino z kielicha, który chwilę wcześniej podała mi Hal-Liurz.
- Sądzę, że nadal jesteś godna zaufania. - odpowiedział Janus Hassildor. - Dlatego zapytam od razu: jaką to melodię zamierzasz zagrać Zakonowi Szlachetnej Krwi?
- Taką, jaką dobrze już zna. Czy hrabia wie, że do niedawna przywódcą zakonu był wampir?
Słysząc me słowa hrabia Skingradu roześmiał się i zawołał:
- Oby było więcej taki łowców wampirów!
- Nie potrafią rozpoznać wampira nawet kiedy stoi przed nimi, ale mimo to uważają się za kompetentnych pogromców wampirów. - powiedziałam. - Co więcej twierdzą, że niezrzeszeni łowcy są nieudolni i płoszą im ofiary, więc nie tolerują ich obecności w Cesarskim Mieście. A teraz, kiedy ja zgodziłam się patrolować dla nich Skingrad, nie będą tolerować ich obecności również tutaj. Oczywiście będę składać im comiesięczne raporty, w których zostaną to poinformowani, iż w Skingradzie nie ma wampirów.
- Dziękuję ci, Astarte, za... za zagranie melodii miłej moim uszom. - powiedział hrabia z radością.
- Proszę. Teraz to hrabia ma u mnie dług, tak dla odmiany.
- Zmieniłaś się. - hrabia Hassildor pociągnął łyk wina ze swojego kielicha. - Kiedy się poznaliśmy byłaś naiwną idiotką zakutą w zbroję, a teraz widzę piękną i inteligentną intrygantkę. Podejrzewam również, że spoglądam właśnie na potężną czarodziejkę.
- Nad tą potęgą muszę jeszcze popracować, ale za to, całkiem nieźle posługuję się mieczem. - odpowiedziałam. - Przejdźmy jednak do sedna mojej wizyty.
- Jest jakieś sedno? Czyżbyś mówiła o długu, jaki mam wobec ciebie, nie bez przyczyny?
- Może rzeczywiście jestem intrygantką, a może nie. W każdym razie mam prośbę.
- A jakże! - zawołał hrabia. - No słucham, do czego zamierzasz mnie nakłonić?
- Jestem osobistym rycerzem Martina Septima. - oświadczyłam.
- Domyślałem się. Słyszałem o nieślubnym synu Uriela i o tym, że chronią go Ostrza. Pewnie zauważyłaś już, że mam dobrych informatorów.
- Owszem. Zastanawiałam się nawet, kim oni są. Chodź przyznaję, że bardziej interesuje mnie to, jak hrabia pozyskuje dla siebie krew. - szepnęłam.
- Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. - odpowiedział hrabia ze sztucznym uśmiechem na ustach.
- Cóż, uratowałam pewnego wampira przed wykryciem, więc jest moją sprawą, jak się odżywia, czyż nie?
- Nigdy nikogo nie zaraziłem.
- Jak hrabia tego unika?
- "Pijawki" coś ci wyjaśniają?
- Coś tam tak, ale mało.
- Tyle ci wystarczy, szczegóły są... intymną częścią życia. Przejdźmy już lepiej do tego twojego sedna.
- No więc sedno jest takie, że mój Cesarz potrzebuje większej ochrony... To znaczy chcę hrabiego prosić, by wysłał swoich żołnierzy pod Brumę.
 - Przykro mi, Astarte. Chciałbym pomóc, ale nie mogę. - powiedział Janus Hassildor dobitnie. - Możesz o mnie myśleć, co chcesz, ale przede wszystkim muszę dbać o bezpieczeństwo moich poddanych. Chętnie wysłałbym pomoc, gdyby moje miasto nie było zagrożone przez Wrota Otchłani.
- Rozumiem. - odpowiedziałam wstając od stołu. - Choć przyznam, że spodziewałam się jednak większej wdzięczności.
- Przykro mi, że cię rozczarowałem. - odezwał się Hassildor również wstając.
- Żegnam hrabiego! - to mówiąc odwróciłam się na pięcie i wyszłam z komnaty.
Przepełniona gniewem wybrałam się w podróż do Sancre Tor. Przybyłam do tych opuszczonych katakumb późnym wieczorem. Gdy tylko zeszłam pod ziemię po kamiennych stopniach i znalazłam się w kamiennym korytarzu, zaatakował mnie jakiś nieumarły ubrany w starą i zniszczoną zbroję Ostrzy. Po krótkiej potyczce zdołałam go uśmiercić. Moja Srebrna Gwiazda dobrze radzi sobie z nieumarłymi. Kiedy zombie leżało bez życia u moich stóp, pojawił się przede mną półprzezroczysty duch martwego Ostrza.
- Dziękuję, że uwolniłaś mnie z więzów martwego ciała. - przemówił upiór. - Dawno temu Król-Cień zobowiązał mnie, wraz z moimi trzema towarzyszami do ochrony zabezpieczonej świątyni Tibera Septima. Musisz uwolnić moich, obarczonych klątwą, towarzyszy, tak jak przed chwilą uwolniłaś mnie, abyśmy mogli pomóc ci rozproszyć klątwę, którą Król-Cień rzucił na świątynię Tibera Septima.
Duch zniknął, a ja zagłębiłam się w ciemności Sancre Tor, dla bezpieczeństwa rzucając przed siebie raz po raz czar odpędzania nieumarłych.

20 dzień, Zmierzch Słońca:  
Zabiłam drugiego, a chwilę później trzeciego z przeklętych Ostrzy strzegących Sancre Tor. Uwolnione dusze trzech rycerzy poprowadziły mnie do świątyni Tibera Septima. Wejście do niej zapieczętowano złą magią, jednak duchy rozproszyły klątwę rzuconą przez Króla-Cienia. Droga do Zbroi Tibera Septima stanęła przede mną otworem. Podniosłam starożytny kirys z kamiennego ołtarza. Na jego złotej powierzchni wciąż znajdowały się ślady krwi. Natychmiast udałam się w drogę do świątyni Władcy Chmur. Mój wierzchowiec zmuszony był brnąć w śnieżnych zaspach. Wokół twierdzy Ostrzy znajdowało się już bardzo wiele śniegu i było tu bardzo zimno. Zostawiłam Srokatego na dziedzińcu wraz z przyczepionym do jego siodła starożytnym kirysem i szybko wkroczyłam do ciepłego wnętrza twierdzy. Martin siedział, jak zwykle, w Wielkiej Sali pochylony nad Misterium Xarxesa. Podeszłam do niego i powitałam go z radością. Mój Cesarz wyglądał na bardzo zmęczonego. Usiadłam na krześle po drugiej stronie stołu.
- Obawiam się, że badania nad Misterium Xarxesa postępują bardzo powoli. - powiedział Martin z westchnieniem. - Jak idą poszukiwania Zbroi Tibera Septima?
- Odnalazłam ją. Znajduje się przy moim koniu, na dziedzińcu.
Na twarzy mojego Cesarza pojawił się uśmiech.
- Może i w moich żyłach płynie krew Septimów, ale ty masz duszę bohatera. - powiedział. - Zbroja samego Tibera Septima! Jauffre będzie pełen podziwu, kiedy ją zobaczy.
W tym momencie do Wielkiej Sali wkroczył muskularny rycerz Ostrzy o imieniu Roliand, który dotąd stał na warcie na dziedzińcu. Niósł na rękach przywieziony przeze mnie starożytny kirys.
- Na Dziewiatkę! To Zbroja Tibera Septima! - wykrzykną uradowany prezentując pancerz Cesarzowi i patrząc na mnie z podziwem. - Pokarzę ją Arcymistrzowi.
- Możesz zapewnić Jauffre, że nie zniszczę zbroi. - zwrócił się do niego Martin. - Potrzebuję tylko odrobiny boskiej krwi Talosa.
- Ależ Wasza Cesarska Mość, jak można w ogóle pomyśleć o zniszczeniu relikwii boskiego Talosa?! - zawołał Roliand zszokowany.
- Spokojnie, nie myślę już o tym. - powiedział Martin łagodnie.
Kapitan skłonił mu się i pomaszerował w stronę prywatnych kwater.
- Wygląda na to, że w kwestii relikwii Tibera Septima Ostrza są równie drażliwe, jak kapłani! - stwierdził Martin z przekąsem, gdy zostaliśmy sami.
- Ostrza od wieków służą Septimom. - odrzekłam. - Właściwie mógłbyś być tak samo drażliwy na tym punkcie, jak oni. Talos to twój przodek.
- Szanuję święte relikwie, ale wolę wystrzegać się zbytniej drażliwości.
- Możesz mi powiedzieć coś więcej o Tiberze Septimie? Zastanawiam się, w jaki sposób człowiek stał się bogiem.
- Dzięki szlachetnym czynom, dzięki waleczności i odwadze. - odpowiedział Martin. - Tiber Septim tak naprawdę miał na imię Hjalti i pochodził  z kontynentu Atmora. Urodził się na wyspie Alcaire, lecz wychował się w Skyrim, gdzie uczył się wojowniczego stylu życia, oraz pobierał nauki o strategiach wojennych od tamtejszych norskich wodzów. Kiedy dorósł, służył początkowo pod berłem króla Cuhlecaina. Znany był wtedy głównie jako Generał Talos. Walczył by zjednoczyć Cyrodiil, oraz wkrótce potem całe Tamriel, co dało początek tak zwanemu Trzeciemu Imperium.
- To wszystko działo się kilkaset lat temu? - zapytałam.
- Tak, Tiber Septim żył w Drugiej Erze. Dorastał w cieniu wojny, kiedy to Nordowie i Bretoni walczyli przez wiele lat o południe Skyrim. W wieku lat dwudziestu poprowadził skromne siły Skyrim przeciwko wojskom Wysokiej Skały. Podczas tego starcia poznał króla Falkret Cuhlecaina, który przybył wraz ze swymi wojskami, by zabezpieczyć północną granicę swojej prowincji. Hjalti i Cuhlecain stali się od tej chwili wielkimi sojusznikami. W ramach współpracy król Falkret nadał mu tytuł generała połączonych wojsk. Hjalti wiele nauczył się od norskich wodzów i był przebiegłym strategiem. Jego niewielka grupa żołnierzy przebiła Bretonów, zmuszając ich do odwrotu za bramy miasta zwanego Starym Hrol'dan. Nordowie nie wyobrażali sobie oblężenia Hrol'dan, głównie dlatego, że Hjalti nie mógł spodziewać się żadnych posiłków z Falkret. Z samego rana podszedł on pod bramy miasta i przemówił językiem smoków, przez co mur zawalił się, a jego żołnierze wbiegli do Starego Hrol'dan niczym lawina. Po tym wspaniałym zwycięstwie Nordowie okrzyknęli Hjaltiego wielkim generałem i zaczęli nazywać go Talosem., Smokiem Północy.
- Przemówił w języku smoków? - zdziwiłam się. - Skąd go znał?
- Istnieją rożne wersje na temat tego, jak Talos nauczył się mowy smoków, ale pewne jest, że to smocza krew płynąca w jego żyłach pozwoliła mu używać potęgi tych słów. - wyjaśnił Martin.
- Ta sama krew płynie również w twoich żyłach.
- Chyba tak, przynajmniej zdaniem Jauffre. - odpowiedział mój Cesarz z lekkim uśmiechem. - Wkrótce po wydarzeniach w Falkret mistrzowie smoczej mowy wezwali Talosa do swej świątyni na szczycie najwyższej góry w Tamriel. Gdy Talos dotarł na Gardło Świata, przepowiedziano mu, że został wybrany na tego, który przepędzi elfy, zjednoczy Tamriel oraz zostanie cesarzem wielkiego imperium. Niedługo potem, w roku 852 Drugiej Ery, rozpętała się bitwa w Sancre Tor.
- Rozumiem, że Talos zdobył Sancre Tor, ale dlaczego było to tak ważne, że założono tam jego świątynię i trzymano jego legendarną zbroję?
- To zwycięstwo było przełomowe. Cuhlecain wraz z Talosem oraz jego zaufanymi generałami udali się do Cyrodiil. Sprzymierzone siły Nordów i Bretonów przekroczyły północną granicę i zajęły główne przełęcze w Górach Jerall. Postanowili oni zdobyć Twierdzę Sancre Tor, w której aktualnie stacjonował oddział cyrodiilskiej armii. Twierdza była silnie obwarowana, a wejście do niej było chronione przez magiczną barierę, która wyglądała niczym jezioro. Wtedy Talos otrzymał wizję. Dowiedział się, że w pobliskim grobowcu należącym do Remana III znajduje się Amulet Królów - wielki i pradawny artefakt symbolizujący Święte Przymierze Akatosha z ludźmi. Talos uważał, że jego przeznaczeniem jest go zdobyć.
- Więc mam z nim coś wspólnego. - stwierdziłam. - Ja również staram się zdobyć Amulet Królów, ale czynię to dla mojego Cesarza, a nie dla siebie.
- Jestem pewien, że mnie nie zawiedziesz. - Martin uśmiechnął się patrząc mi w oczy.
- Oczywiście, że nie. - odpowiedziałam również sie uśmiechając. - Rozumiem, że Talos zdobył amulet bez większych trudności?
- Musiał o niego walczyć, podobnie jak ty. Siły Nordów i Bretonów zaatakowały Sancre Tor od frontu, by uniemożliwić odwrót i możliwość transportowania zapasów do twierdzy, przez co Cyrodiilczycy zamarzliby lub zginęli z głodu. Jeden ze zdrajców cyrodiilskich powiedział Talosowi o ukrytej małej przełęczy, która prowadzi do twierdzy od tyłu. Ten zabrał nieliczny oddział i ruszył na przełęcz. Nie minęła godzina, gdy Talos wdarł się do twierdzy pokonując słabą obronę i ruszył dalej pojmując generałów i wojowników. W ten sposób udało mu się zmusić obrońców do kapitulacji. Norska armia od tej chwili przyrzekła całkowitą lojalność wobec Talosa, któremu udało się zdobyć Amulet Królów. W końcu, w roku 896, został on koronowany na Cesarza.
- To pasjonująca historia.
- Nasza będzie kiedyś równie pasjonująca. - stwierdził Martin.
- Opowieść o Martinie Septimie i jego wiernym rycerzu. - powiedziałam rozmarzonym głosem. - Chciałabym, żeby śpiewano o mnie pieśni.
- Wszystko w swoim czasie. - powiedział Cesarz radośnie.
- Co jeszcze mogę zrobić, by ci pomóc? - spytałam.
- Pod twoją nieobecność poczyniłem pewne postępy w rozszyfrowaniu rytuału Misterium Xarxesa. - oświadczył Martin. - Trzeci z potrzebnych nam przedmiotów to Wielki Kamień Welkynd. Być może zdarzyło ci się trafić na małe Kamienie Welkynd...
- To one świecą w ciemności i zwykle rozświetlają podziemne korytarze?
- Tak, są dosyć powszechne w ayleidzkich ruinach. Ale Wielki Kamień Welkynd nie będzie łatwy do zdobycia. Poprzez lata takie okazy zostały rozgrabione ze względu na swą wielką wartość magiczną i okultystyczną. Jest tylko jedno miejsce, w którym, jak mówią, nadal można znaleźć jeden z nich: ruiny ayleidzkiego miasta Miscarcand. Miejsce, w którym zginęło wielu próbujących odnaleźć Wielki Kamień, ale nie możemy się zadowolić niczym innym, więc tobie musi się powieść tam, gdzie inni zawiedli.
- Gdzie znajduje się to miejsce?
- Miscarcand leży na zachód od Skingradu. Łatwo je znaleźć.
- Opowiedz mi o nim.
- Dawno temu miasto to było stolicą jednego z ayleidzkich królestw, które rozkwitały w Cyrodiil przed rozwojem ludzkości. Krążą plotki, że ruiny nawiedza żądny zemsty duch ostatniego z królów. Bądź ostrożna. Plotka, czy nie, takiego miejsca nie należy lekceważyć.
- Kim właściwie byli Ayleidzi?
- To tajemnicza elfia rasa, niegdyś dominującą w centralnej Tamriel. - odpowiedział Martin. - W czasach ich świetności tworzyli nad wyraz rozwinięte społeczności. Dorównywali im tylko Dwemerowie, czyli krasnoludy. Wiele tysięcy lat temu Ayleidzi wybudowali Wieżę z Białego Złota.
- Cesarska wieża jest dziełem elfów?! - zdziwiłam się.
- Owszem. Ayleidzi wybudowali wokół niej swe domy,  lecz początkowo nie stanowili jeszcze rozwiniętego i jednolitego państwa. Nazywano ich wówczas dzikimi elfami. Zmiany zaszły dopiero wtedy, kiedy swe państwo założył Eplear, Bosmer z rodu Camoranów, które powstało na terenie Puszczy Valen i ostatecznie odgrodziło Ayleidów od królestwa Alinoru należącego do Altmerów.
- Czy Mankar Camorański jest potomkiem tego Epleara? - spytałam.
- Mankar wywodzi się z rodu Camoran, który panował w Puszczy Valen prawdopodobnie przez pierwsze 500 lat Pierwszej Ery. Król Eplear założył tą arystokratyczną dynastię. Jego potomkowie wybudowali między innymi Orsinium, czyli stolicę Orsimerów.
- Eplear był Bosmerem, a Mankar jest Altmerem.
- Rasę zawsze dziedziczy się po matce, a przynależność rodową zazwyczaj po ojcu. - wyjaśnił Martin. - Ród Camoran wpłynął znacząco na historię Tamriel. Kiedy imperium Bosmerów założone przez Epleara Camorana odgrodziło Ayleidów od wrogich im Altmerów, co wydarzyło się w 1 roku Pierwszej Ery, Ayleidzi zbudowali swoje własne państwo - miasto. Nazwali je tak samo jak główny budynek: Wieżą z Białego Złota.
- Więc takie były początki Cesarskiego Miasta. Nie wiedziałam, że zostało założone przez elfy.
- Ayleidzi nie żyli w Cyrodiil samotnie, żyli tam też ludzie. Byli niewolnikami dzikich elfów, lecz w roku 242 Pierwszej Ery Święta Alessia rozpoczęła powstanie przeciwko rządom Ayleidów. Z pomocą Nordów przybyłych z Atmory już rok później Cyrodiilczycy podbili Ayleidów. Pozostałe przy życiu dzikie elfy uciekły do Puszczy Valen by szukać pomocy w Dynastii Camoran, inni zaś zostali wasalami lennymi Alessii. Pomału jednak ich rasa zaczęła wymierać.
- Święta Alessia musiała być wielką kobietą.
- Była największą w dziejach. - oświadczył Martin z westchnieniem. - To właśnie ją Akatosh pobłogosławił swoją świętą krwią i wręczył jej Amulet Królów, zawierając przymierze ze śmiertelnikami.
- Czas na mnie. - powiedziałam niechętnie, gdyż lubiłam przebywać w towarzystwie mojego Cesarza. - Pora wyruszyć do Miscarcand.
- Uważaj na siebie, przyjaciółko. - Martin spojrzał na mnie z troską na twarzy.

 21 dzień, Zmierzch Słońca:
Rankiem przekroczyłam Wrota Otchłani znajdujące się nieopodal Skingradu. Przeszłam przez piekło i nie chcę tego rozpamiętywać. Po zdobyciu Kamienia Pieczęci oderwałam kawałek i tak podartego już rękawa mojej szaty i zabandażowałam nim paskudną ranę na prawej dłoni. Moja magia nie wystarczyła, by uleczyć się po zbyt bliskim kontakcie z daedryczną bronią. Obolała pogalopowałam na zachód. Gdy zagłębiłam się w las, nagle z zarośli wyskoczyła ku mnie sfora wilków. Srokaty przeraził sie ich i stanął dęba. Zrobił to tak gwałtownie, że spadłam z jego grzbietu boleśnie uderzając o ziemię. Wilki w pierwszej chwili bardziej zainteresowały się moim koniem, niż mną. Leżąc jeszcze na ziemi, cisnęłam w ich stronę kulę ognia. Niektóre z wilków odskoczyły od mojego konia, ale inne wciąż kąsały go po nogach. Srokaty ruszył galopem przed siebie, a większość wilków pognało za nim. Wystrzeliłam ku nim drugą kulę. W następnej chwili zarówno Srokaty, jak i ścigające go wilki , zniknęły mi z oczu. Przy mnie pozostały dwa drapieżniki. Jeden z nich rzucił się na mnie, lecz w porę uniosłam mój miecz. Po chwili obydwa zwierzęta padły martwe spod ostrza Srebrnej Gwiazdy. Wołałam Srokatego, lecz odpowiedziała mi jedynie cisza. W dalszą drogę musiałam się udać samotnie. Ruiny Miscarcand odnalazłam dość szybko. Wyglądały pięknie, na zawsze wpisane już w leśny krajobraz. Zeszłam do podziemi. Miscarcand okazało się być strzeżone przez upiory i nieumarłych. Z łatwością jednak przegnałam je za pomocą magii.

22 dzień, Zachód Słońca:
Zdobyłam Wielki Kamień Welkynd. Poza swoim rozmiarem niczym nie różnił się od Kamieni Welkynd, które widziałam dotąd. Był zielony, krystaliczny, o podłużnym kształcie i rozpraszał ciemności jasnym światłem. Rankiem powróciłam do Skingradu i udałam się na zamek. Hal-Liurz poprowadziła mnie do hrabiego Hassildora.
- Witaj, hrabio! - pozdrowiłam go, gdy tylko przed nim stanęłam.
- Witaj, Astarte! - Janus Hassildor gestem nakazał Hal-Liurz opuścić komnatę, w której się znajdowaliśmy. - Zniknięcie Wrót Otchłani nieopodal Skingradu to, jak mniemam, twoja zasługa.
- Zamknęłam je, by mieszkańcy Skingradu byli bezpieczni, a tak naprawdę to zrobiłam to tylko, po to, by hrabia Hassildor nie miał już pretekstu do odmawiania Brumie swojego wsparcia. - oświadczyłam.
- To nie był pretekst. - zaprotestował hrabia. - Naprawdę chodziło mi jedynie o bezpieczeństwo moich poddanych. Dlatego też obiecuję ci, że jeszcze dziś wyślę część swych najlepszych żołnierzy do pomocy w obronie Brumy.
- Wyśle hrabia tych żołnierzy z osobistymi pozdrowieniami dla Cesarza Martina Septima.
- Tak będzie. - powiedział hrabia eleganckim ruchem rozpinając biały kołnierz swojej koszuli. - Co stało ci się w rękę?
- Zraniła mnie dremora w Otchłani. - odpowiedziałam.
- Nie możesz się uleczyć?
- Rany zadane daedryczną bronią są niestety bardzo oporne na magię.
- Ach tak? "Oporne" wcale nie znaczy, że absolutnie niewrażliwe. No, ale czego można się spodziewać po uczennicy Gildii Magów? Pozwolisz, że coś zaradzę, zanim zakrwawisz mi któryś z moich dywanów?
- Ufam magicznym umiejętnościom hrabiego. - odpowiedziałam.
Janus Hassildor gestem pełnym elegancji i wdzięku wskazał mi krzesło przy okrągłym stoliku, na którym usiadłam, poczym zaczął przeszukiwać szafkę pełną fiolek z jakimiś substancjami. W pewnym momencie hrabia wyszedł z komnaty i wezwał jakiegoś argoniańskiego sługę. Argonianin powrócił po chwili z czarką czystej wody, którą ustawił przede mną na stoliku. Skłonił się nisko Janusowi Hassildorowi i wyszedł na korytarz.
- Przemyj tym ranę. - powiedział hrabia dolewając do wody w czarce złoty płyn z kryształowej fiolki.
Zanurzyłam dłoń w czarce, a Hassildor usiadł na krześle obok mnie.
- Jak tam twój raport w sprawie wampiryzmu w Skingradzie? - zapytał.
- Napiszę go jutro. - odpowiedziałam. - Zastanawiam się, czy bycie wampirem ma jakieś zalety.
- Ma wiele zalet. - Hassildor ujął moją dłoń i wyciągnął z wody, a następnie zaczął oddziaływać na nią magią. - Jestem odporny na wszystkie choroby i trucizny Nirnu, a częściowo także na działanie niskich temperatur. Niestety jednocześnie  jestem nadwrażliwy na działanie ognia oraz promieni słonecznych. Słońce mogłoby mnie nawet zabić. Dzięki mojej chorobie stałem się jednak potężniejszym magiem niż mógłbym być kiedykolwiek bez niej.
Hrabia podniósł się z krzesła, a ja spojrzałam na swoją dłoń. Po paskudnej ranie nie było już nawet śladu.
- Czy to Wielki Kamień Welkynd? - spytał Janus Hassildor spoglądając na moją zdobycz, którą trzymałam na kolanach.
- Tak, mój Cesarz go potrzebuje, by zakończyć Kryzys Otchłani. - odpowiedziałam.
- Miejmy nadzieję, że mu się to uda. - odpowiedział Janus Hassildor dobitnie.
Pożegnałam hrabiego i wyruszyłam w podróż głównym traktem. Po południu dotarłam do ruin Kvatch. Savlian Matius powitał mnie serdecznie i po raz kolejny podziękował mi za pomoc w odbiciu miasta. Gdy opowiedziałam mu o planach Mitycznego Brzasku, obiecał wysłać do pomocy w obronie Brumy tylu żołnierzy, ilu będzie w stanie.

24 dzień, Zmierzch Słońca:
Po spędzeniu całego dnia w swoim domu na zasłużonym odpoczynku oraz sporządzaniu raportu dla Zakonu Szlachetnej Krwi, przywdziałam na siebie Zbroję Legionu i po raz kolejny przekroczyłam Wrota Otchłani. Zamknięcie wrót znajdujących się nieopodal mojego ukochanego miasta było niestety koniecznym warunkiem, który postawiła przede mną hrabina Anvil, aby część jej żołnierzy przybyła na pomoc Brumie. Wyruszając w pieszą i siłą rzeczy długotrwałą podróż do Świątyni Władcy Chmur zawitałam do Chorrol. Niestety hrabina tego miasta kategorycznie nie zgodziła się wesprzeć Brumy.

25 dzień, Zmierzch Słońca:
Po długiej wędrówce dotarłam do Świątyni Władcy Chmur z Wielkim Kamieniem Welkynd w swych dłoniach. W Wielkiej Sali znajdowali się Martin, Jauffre oraz Baurus i najwyraźniej rozmawiali o czymś bardzo ważnym.
- Martinie, to szaleństwo! - zawołał Jauffre.
- Czasem trzeba sięgnąć po szalone metody. - powiedział mój Cesarz z naciskiem.    
- Z całym szacunkiem, ale musi być inny sposób. - zaprotestował Arcymistrz Ostrzy. - Ryzyko jest zbyt duże!
W tym momencie Martin spostrzegł mnie i natychmiast pobiegł mi na przeciw.
- Powracasz. I masz Wielki Kamień... - powiedział.
- Udało się go zdobyć. - odparłam.
- O tak! - ucieszył się mój Cesarz. - Zawsze mogę na ciebie liczyć.
Wręczyłam mu magiczny kamień, a on przyjrzał mu się uważnie.
- Nie myślałem, że kiedykolwiek zobaczę Wielki Kamień Welkynd! - zawołał z zachwytem. - Piękny, zupełnie tak, jak w starych opowieściach... Ale, oczywiście to piękno to tylko maska dla jego zabójczej mocy. Tak jest ze wszystkim, co stworzyli Ayleidzi. Potrzebujemy jeszcze tylko jednego przedmiotu i będziemy mogli otworzyć portal do domeny Mancara Camorańskiego.
- Czego potrzebujemy na koniec? - zapytałam.
- Powinienem był to przewidzieć wcześniej. - powiedział Martin. - To jest przeciwwaga dla Wielkiego Kamienia Welkynd, tak jak pierwsze dwa przedmioty były przeciwstawnymi mocami daedry i świetych. Kamienie Welkynd zawierają skoncentrowaną moc Mundusu. Ich przeciwwagą są Kamienie Pieczęci, których używa się do otwierania Wrót Otchłani. Tak więc potrzebujemy Wielkiego Kamienia Pieczęci.
- Kamień Pieczęci? Gdzie jest haczyk?
- Nie spodoba ci się to. Jauffre to się nie podoba.
- Oczywiście, że mi się nie podoba. - wtrącił Arcymistrz. 
- I hrabinie Brumy także się to zapewne nie spodoba. - ciągnął dalej Martin. - Wielkie Kamienie Pieczęci są kotwicami Wielkich Wrót. To ten rodzaj bramy, jaką Mityczny Brzask otworzył w Kvatch. Ten rodzaj bramy, który Mityczny Brzask chce tu otworzyć, by zniszczyć Brumę.
- Więc pozwolimy im otworzyć Wrota? - spytałam zaskoczona.
- Mówiłem, że nie spodoba ci się to. Wiem, że ryzyko jest ogromne. Byłem w Kvatch i widziałem potworną siłę daedrycznej maszyny oblężniczej. Lecz nie mamy wyboru. Jedynym sposobem na odzyskanie Amuletu Królów jest umożliwienie Mitycznemu Brzaskowi realizacji planu ataku na Brumę.
- To totalne szaleństwo i ... właśnie to lubię! - zawołałam podekscytowana.
- Obydwoje jesteście nierozsądni! - Jauffre rozgniewał się. - Jesteśmy na przegranej pozycji, taka jest prawda, dlatego powinniśmy negocjować z Mitycznym Brzaskiem.
- Nie będę negocjował z czcicielami Mehrunesa Dagona. - oświadczył Cesarz stanowczo. - Akatosh za wstawiennictwem Świętej Alessii zawarł Przymierze z nami wszystkimi. Złamiemy je, idąc na ustępstwa wobec jego przeciwników. Nie wiem, czy mamy szanse na zwycięstwo, ale nigdy nie zdradzę Akatosha.
- Czyń, co uważasz za słuszne. - powiedział Jauffre wyraźnie obrażonym tonem. 
- Chcę, żebyś poinformowała Brumę o naszych planach. - Martin zwrócił się do mnie.
- Wyruszę tam, gdy trochę odpocznę. Mojego konia chyba rozszarpały wilki, więc byłam zmuszona przybyć tu pieszo.
- Pozostali rycerze jedzą na dole obiad. Możesz do nich dołączyć. - oświadczył Jauffre.
Zeszłam do prywatnych kwater, gdzie najadłam się do syta. Po obiedzie wyszłam na dziedziniec wraz z pozostałymi Ostrzami. Martin stał w towarzystwie Jauffre przy swoim wierzchowcu ubrany w oczyszczoną Zbroję Tibera Septima. Złote wzory znajdujące się na starożytnym kirysie mieniły się w słońcu. Martin w zbroi wyglądał dostojnie, jak nigdy wcześniej. Nie mogłam oderwać od niego wzroku.
- Staniemy do walki jeszcze dziś. - oświadczył Cesarz. - Najpierw jednak pozwolimy Mankarowi Camorańskiemu na realizację jego planu.     
- Przynajmniej ty będziesz tu bezpieczny. - stwierdziłam podchodząc do niego.
- Nie. Sam pokieruję obroną Brumy. - powiedział stanowczo. - Jeśli mam być Cesarzem, najwyższy czas, bym zaczął robić to, co do Cesarza należy.
- To zbyt ryzykowne. - zaprotestowałam. - Ja poprowadzę bitwę.
Martin spojrzał mi prosto w oczy i powiedział:
- Pamiętasz, jak spotkaliśmy się po raz pierwszy w Kvatch? Wtedy nie chciałem być Cesarzem. Powiedziałem ci, że nie chcę mieć nic wspólnego z boskimi zamysłami, ale pewnie i tak nie będę mieć wyboru. Wciąż nie wiem, czy istnieje jakiś boski zamysł, ale zdałem sobie sprawę, że to bez znaczenia. Liczy się to, że działamy. Że gdy zło staje nam na drodze, robimy to, co słuszne. Tak właśnie było w Kvatch. To nie bogowie nas ocalili, tylko ty. Czy kierowali tobą bogowie? Nie wiem. Ale teraz kolej na mnie.
Mówił to wszystko z zapałem i pasją. Stał przede mną pełen wewnętrznej siły i wiary w siebie, a ja patrzyłam na niego z zachwytem. W tej chwili naprawdę poczułam, że oto jest mój Cesarz - człowiek, któremu pragnę służyć do kresu mych dni, z którym chcę stanąć do walki przeciwko mrokom tego świata, którego muszę chronić własnym orężem i własną krwią. Mój Cesarz... mój władca... 
- Uczynię wszystko, co tylko rozkażesz. - wyszeptałam głosem pełnym uwielbienia.
- Proszę cię, przyjaciółko. - Martin położył dłoń na moim ramieniu. -  Proszę cię o osąd, nie o posłuszeństwo. Tłumaczę ci się, bo musisz mnie zrozumieć, a potem wyjaśnić wszystko hrabinie.
- Przemów mu do rozumu, bo jak widać, ciebie jednej jeszcze słucha! - zwrócił się do mnie Jauffre.
- Masz rację Martinie, że liczy się to, iż postępujemy słusznie. - powiedziałam. - Ja również uważam, że należy walczyć do końca, bez względu na to, czy zwycięstwo jest w ogóle możliwe. Rozumiem, że chcesz poprowadzić swój lud, jako jego opiekun i władca, ale Martinie, jeśli teraz zginiesz, wszyscy będziemy zgubieni. Tylko ty możesz zakończyć Kryzys Otchłani. Jesteś naszą jedyną nadzieją i dlatego musisz być bezpieczny.
- Miłuję swych bliźnich i poddanych nad życie, ale jeśli nie będę szanował samego siebie, nie zdołam ich ocalić. Nie mogę szanować siebie, jeśli będę ukrywał się przed wrogiem, jak tchórz, jednocześnie posyłając innych na śmierć. Właśnie dlatego muszę stanąć do walki ryzykując życie nas wszystkich. Tylko to ryzyko jest teraz słuszne. - Martin wsiadł na grzbiet swego wierzchowca i spojrzał na mnie. - Wiem, że to, co teraz robię, jest nierozsądne, ale chodzi o mój honor, rozumiesz?
Jakże mogłabym nie rozumieć? W tej chwili przestało mi zależeć na tym, by pozostał w bezpiecznym miejscu. W tej chwili pragnęłam jedynie walczyć u jego boku.
- Rozumiem doskonale. - przyznałam.
- Jedź ze mną. - Martin wyciągnął ku mnie swą dłoń.
- Pojadę z tobą, choćby na śmierć i zatracenie, mój panie. - powiedziałam z uwielbieniem, podając mu dłoń.
Wskoczyłam na konia, siadając na jego grzbiecie za plecami Martina. Pozostałe Ostrza spoglądały na mnie zazdrośnie. Wszyscy wiedzieli, że nie jestem zwykłym rycerzem, czy też osobistym sługą Cesarza, lecz jestem jego umiłowaną przyjaciółką.
- Renault i Caroline, zostaniecie tutaj, by strzec naszej twierdzy. Reszta wyrusza ze mną do miasta! - rozkazał Jauffre wsiadając na swego wierzchowca.        
Pogalopowaliśmy w dolinę. Po chwili przekraczaliśmy już bramy Brumy. Strażnicy otworzyli je przed nami. Wjechaliśmy do miasta i zatrzymaliśmy się dopiero przed ogromną świątynią. Była to Wielka Kaplica Talosa. Martin i ja zsiedliśmy z koni i weszliśmy do środka. Jauffre podążył za nami.
- Muszę teraz pomówić z Nariną Carvain, władczynią Brumy. - oświadczył mój Cesarz.    
- Natychmiast poinformuję hrabinę. - odparłam.
- Dobrze. - zgodził się Martin. - Namów ją do spotkania ze mną na naradzie wojennej w tej świątyni. To dobre miejsce na tak desperackie plany.  
- Martinie, ty nie możesz wziąć udziału w tej bitwie! - zawołał Jauffre z desperacją w głosie. - Pamiętasz, co stało się ostatnim razem, kiedy postanowiłeś mnie nie słuchać?
- Czy ty będziesz mi wypominał wszystkie moje błędy do końca życia?! - zawołał Martin z gniewem, szybko jednak oponował się i powiedział spokojnie, lecz stanowczo. - Przepraszam, Jauffre. Kocham cię jak ojca i zawsze będę szanować twoje zdanie, ale nie będę ci już dłużej posłuszny. Już nie. Sam chciałeś, bym był Cesarzem, i jako twój Cesarz rozkazuję ci przygotować moich rycerzy do bitwy i uszanować mój udział w niej.
- Jak sobie życzysz, panie! - Jauffre wyszedł na zewnątrz wściekły.  
Ja również wyszłam ze świątyni i już miałam skierować swe kroki do zamku, gdy Arcymistrz zatrzymał mnie pod pomnikiem Talosa znajdującym się przed świątynią. Pomnik ów przedstawiał człowieka, raczej niepozornej budowy, w długich szatach, trzymającego w ręku miecz.
- Wszyscy wiele ci zawdzięczamy, Astarte, i nigdy temu nie zaprzeczę, ale to ty będziesz zgubą Martina. - szepnął Jauffre.
- Niby czemu? - zapytałam.
- Ponieważ to dzięki tobie odzyskał swoją dawną pewność siebie. - powiedział z gniewem.
- Czy to źle?
- To bardzo źle, bo właśnie to go zgubi. Ta przeklęta duma Zrodzonych Ze Smoka! Bardzo wielu Septimów zgubiła właśnie ich nadmierna pewność siebie i duma.
- Dopóki nie staje się bezpodstawną pychą poniżającą innych, nie widzę w dumie nic złego. - oświadczyłam. - Wręcz przeciwnie.
- W chorobliwej ambicji też nie widzisz nic złego? Właśnie taka ambicja doprowadziła kiedyś Martina do moralnego upadku. Obiecałem sobie, że nie pozwolę mu już nigdy zboczyć ze ścieżki prawości, a dzięki tobie on przestał teraz liczyć się z moim zdaniem. 
- Mój Cesarz jest wielkim i prawym człowiekiem.
- Twój Cesarz jest Zrodzonym Ze Smoka. Czy ty kiedykolwiek zastanawiałaś się, co to znaczy? Zastanawiałaś, czym były smoki?
- Właściwie to nie. - przyznałam.
- Więc powiem ci, czym były smoki. Były uosobieniem zła naszego świata! - oświadczył Jauffre. - Te krwiożercze bestie władały Skyrim w Pierwszej Erze i zamierzały podbić cały Nirn oraz zabić wszystkie żyjące istoty poza nimi samymi. Dzięki łasce Akatosha Nordowie zgładzili smoki. Stało się to, ponieważ niektórzy z nich otrzymali dar - krew smoka. Tak powstali Zrodzeni Ze Smoka, zwani również Smoczymi Dziećmi. Zostali stworzeni, właśnie po to, by zabijać smoki i mają taką samą naturę, jak te skrzydlate bestie. Zakon Ostrzy istnieje, by oddawać Zrodzonym Ze Smoka cześć, dlatego wystrzegamy się tego, by mówić o nich źle, lecz prawda jest taka, że wielki dar Akatosha jest również wielkim przekleństwem. Spójrz na Tibera Septima! - Jauffre wskazał na pomnik. - Co trzyma w dłoni?
- Miecz. - odpowiedziałam.
- To nie przypadek. Wszystkie Smocze Dzieci odczuwają żądzę zabijania i muszą ją dźwigać przez życie jako swe brzemię przeszkadzające im postępować moralnie. Nawet wielki Talos, który szlachetnością swych czynów osiągnął boską doskonałość, nie mógł żyć bez rozlewu krwi. Nie przypadkiem też od wieków władają nami Zrodzeni Ze Smoka. Żadna istota, w której żyłach płynie smocza krew, nie zdzierży nad sobą władzy istoty pozbawionej tejże krwi. Smocze Dzieci, podobnie jak smoki, uznają jedynie swoją własną władzę. Martin również jest Smoczym Dziecięciem, a jego natura jest naturą smoka. Charakteryzuje ją ciągła potrzeba dominacji, nieokrzesana żądza władzy, okrucieństwo, ambicja i duma!
- Martin nie jest okrutny. - zaprotestowałam.
- Nie jest, ponieważ dobrze go wychowałem! - wykrzyknął Jauffre. - Ale nie mogłem zgasić jego wrodzonego pragnienia dominacji.
- O czym ty mówisz? Martin wcale nie chciał być Cesarzem.
- No właśnie, nie chciał, a teraz już chce, przez ciebie! Rozbudziłaś jego smoczą naturę, którą ja przez lata próbowałem okiełznać! Nie wiesz, jaki był wcześniej, zanim wrócił do mnie przerażony tym, co zrobił! Jeszcze niedawno nie chciał być Cesarzem, ponieważ sobie nie ufał, i nigdy nie powinien sobie zaufać.
- Jesteś głupcem! - wykrzyknęłam wściekła. - O wartości człowieka nie decyduje ani jego natura, ani jego wychowanie, lecz jego własne wybory. Mój Cesarz postępuje szlachetnie. Wierzę w niego i bezgranicznie mu ufam! Szkoda, że ty nie potrafisz.
- Martin jest wyjątkowo szlachetny, ale... przez swoją krew może działać zbyt pochopnie. Boję się o niego, rozumiesz? A ty nawet nie pomogłaś mi go zatrzymać w bezpiecznym miejscu. Jestem twym mistrzem! Powinnaś być mi posłuszna!
- Nie będę posłuszna nikomu poza moim Cesarzem! Nikt nie będzie mną rządził! - zawołałam pełna gniewu.
- Jesteś tak niepokorna, jakby... - Jauffre spojrzał na mnie jakoś dziwnie.
- Jakby co?
- Jakby w twoich żyłach płynęła smocza krew... lecz nie płynie, więc nic cię nie usprawiedliwia. Jesteś krnąbrna i narażasz Martina na śmierć nastawiając go przeciw mnie! Pojawiłaś się znikąd, a teraz wszystko kręci się wokół ciebie. Jeśli Martin dzisiaj zginie, to będzie tylko i wyłącznie twoja wina i zapłacisz mi za to!
- Dlaczego nie wierzysz, że zwyciężymy? Dlaczego nie wierzysz w Martina?
 - Wierzę, ale nie chcę go stracić. - w głosie Jauffre pojawił się lęk i rozpacz. - Jest dla mnie jak syn, którego nigdy nie miałem.
- Ja też nie chcę go stracić. - powiedziałam. - Bez wahania oddałabym za niego życie.
- Nie tylko ty. Proszę cię Astarte, cokolwiek się zdarzy, chroń go!
- Zawsze będę go chronić. - powiedziałam i odeszłam w głąb miasta.
Ściemniało się już, gdy wchodziłam do zamku. Kapitan Burd poprowadził mnie długim korytarzem do sali tronowej. Na kamiennym podwyższeniu znajdował się skromny drewniany tron, na którym to zasiadała władczyni Brumy. Hrabina Narina Carvain okazała się być młodą i ładną kobietą o brązowych oczach i długich brązowych włosach spiętych w kucyk. Ubrana była w piękną błękitną suknię.
- Witaj, pani! - skłoniłam się. - Jestem Astarte, rycerz Ostrzy.
- Witaj! Jakie wieści ze Świątyni Władcy Chmur? - spytała Narina Carvain.
- Przysyła mnie tu Cesarz Martin Septim. - oświadczyłam podchodząc bliżej tronu. - Planuje on dziś w nocy stoczyć bitwę z wysłannikami Otchłani nieopodal twego miasta. Chce, aby twoi ludzie przestali zamykać Wrota Otchłani i pozwolili Mitycznemu Brzaskowi otworzyć Wielkie Wrota. Jest to konieczne, by zdobyć Wielki Kamień Pieczęci, którego Cesarz potrzebuje. To dość desperackie posunięcie, ale nie mamy innego wyjścia. W czasie, gdy wrota będą otwarte, Cesarz pokieruje wojsko w obronie Brumy.  
- Rzeczywiście to desperacki plan. - na twarzy hrabiny pojawił się grymas niezadowolenia. - Ten... Książę? Cesarz? Martin ryzykowałby całe miasto, by zdobyć Wielki Kamień Pieczęci?
- To nie żaden byle jaki książę, lecz najwspanialszy Cesarz, jakiego widziała Tamriel od czasów Tibera Septima! - zawołałam z gniewem. - Musimy odzyskać Amulet Królów, aby Martin Spetim mógł zakończyć Kryzys Otchłani, a do jego odzyskania potrzebny jest Wielki Kamień Pieczęci. Ryzykujemy zniszczenie Brumy, by ocalić całą Tamriel!
- Czy to jedyny sposób na powstrzymanie inwazji z Otchłani? - spytała hrabina.
- Jedyny, ponieważ jedyną osobą, która może nas ocalić, jest Martin Septim. - wypowiedziałam imię mego Cesarza z dumą.
- Muszę przyznać, że jesteś pierwszą osobą, która mówi o zwycięstwie nad tymi daedrami. Ta wojna wydawała mi się bezsensowna, ale co innego pozostało poza przetrwaniem i oczekiwaniem na pojawienie się bohatera, który uratuje nas wszystkich? A teraz okazuje się, że jednak żyje następca tronu, ukryty w Świątyni Władcy Chmur... i prawdopodobnie jest także bohater?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy jestem bohaterem? Martin jest nim na pewno. Ja natomiast zrobiłam dla niego tak wiele, że chyba też nim jestem? A może nie? W końcu jestem także zbrodniarzem. Chyba nie zasługuję na miano bohatera. Tak jest, nie zasługuję. Nie jestem bohaterem.
- Cesarz Martin czeka w kaplicy. - powiedziałam.
- Unikasz odpowiedzi na moje pytanie. - zauważyła hrabina. - Bardzo dobrze. Nie myśl, że w ciebie wątpiłam. Władcy Brumy mieli wiele do czynienia ze Świątynią Władcy Chmur. Wiemy, komu oni służą. Spotkam się z Martinem w Kaplicy Talosa. Gdy wszystko będzie gotowe, rozkażę moim ludziom, by przestali zamykać Wrota Otchłani i przygotowali się do bitwy.
- Dziękuję, hrabino! - skłoniłam się.
Narina Carvain wstała ze swego tronu i opuściła zamek w towarzystwie kapitana Burda i eskorty kilku strażników. Pozostałam przed świątynią, gdy hrabina rozmawiała w jej wnętrzu z Martinem. Towarzyszyli im jedynie Jauffre i Burd. Nie wiem, co mój Cesarz powiedział hrabinie Brumy, lecz zdołał przekonać ją do odwołania żołnierzy, którzy mieli dziś wyruszyć z misją zamknięcie pobliskich Wrót Otchłani. Kiedy do świątyni przybył oddział żołnierzy wezwany przez Burda, wkroczyłam do środka. Kaplica Talosa była doprawdy ogromna. Nie widziałam jeszcze tak przestrzennej świątyni. Panujące tu ciemności rozpraszało światło wiszących przy ścianach pochodni. Hrabina Brumy rozmawiała z Jauffre szeptem, a Martin klęczał z pochyloną głową przed okrągłym ołtarzem przykrytym żółto - czerwonym materiałem i w ciszy modlił się do Talosa, którego wizerunek przedstawiał główny witraż znajdujący się na przeciwko. Protoplasta rodu Septimów w zielonej szacie z czerwoną aureolą wokół swej głowy trzymał w dłoniach wielki miecz. Po chwili Martin podniósł się z kolan i zwrócił się do kapitana Burda:
- Jak liczna jest nasza armia?
- Wystawimy cały garnizon Brumy aktualnie liczący razem ze mną dziewięćdziesięciu ośmiu żołnierzy. - odpowiedział Burd. - Ponadto mamy do dyspozycji posiłki z prowincji: siedemdziesięciu żołnierzy ze Skingradu, dziewięćdziesięciu z Kvatch i sześćdziesięciu dziewięciu z Anvil.
- Mamy też piętnastu rycerzy Ostrzy, wliczając w to mnie. - dodał Jauffre.
- Spodziewałem się, że będzie nas nieco więcej. - powiedział Martin. - Nie ma nikogo z Legionu Cesarskiego.
- Jedyną osobą w Zbroi Legionu podczas tej bitwy będę ja, ponieważ szanowny kanclerz Ocato nie przysłał nam nawet jednego legionisty z sześciu tysięcy dostępnych. - oświadczyłam ironicznie. - Jak widać podoba mu się władza regenta.
- Przyjaciółko, nie bądź dla niego zbyt surowa. - powiedział Martin łagodnie. - Boji się jak my wszyscy. Dobrze, że chroni naszą stolicę przed inwazją daedr.
- Ja jestem gotowa do walki, a jakie jest twoje zdanie? - niespodziewanie hrabina Brumy zwróciła się do mnie.
Jej pytanie mnie zaskoczyło. Czy nie powinna zadać je Martinowi, a nie mnie? Przecież nie jestem niczyim dowódcą. Hrabina spoglądała na mnie w taki sposób, jakbym była najważniejszą osobą spośród zebranych. Obawiałam się, że sprowadzone przeze mnie posiłki są zbyt małe. Być może dałoby się jeszcze odwlec rozpoczęcie bitwy o kilka dni. Być może w ciągu tego czasu udałoby mi się przekonać innych władców prowincji do przysłania nam zbrojnego wsparcia. Kiedy jednak pomyślałam o tym, że być może wszyscy zażądają ode mnie zamknięcia poszczególnych Wrót Otchłani, natychmiast przeszła mi ochota na zwiększanie pomocy dla Brumy. Byłam już tym wszystkim zbyt zmęczona. 
- Niech rozpocznie się bitwa. - oświadczyłam.
- Niech tak będzie. Los Brumy spoczywa w rękach bogów... i twoich. - po raz kolejny hrabina spojrzała na mnie w dziwny sposób, tak jakby nie istniał nikt znaczący poza mną, poczym zwróciła się do kapitana Brumy. - Burd! Niech żołnierze przyjmą szyk bojowy!
- Wedle rozkazu, hrabino. - odpowiedział kapitan.
Wszyscy zgromadzeni zaczęli wychodzić ze świątyni. Jauffre chwycił Martina za ramię i powiedział do niego błagalnie:
- Proszę cię, zostań tutaj. Twoja smocza krew wzywa cię do walki, ale ona wcale nie wskazuje dobrej ścieżki...
- Moje miejsce jest na placu boju. Koniec z kryciem się w Świątyni Władcy Chmur. - odpowiedział mój Cesarz.
- Duma zgubiła wielu Spetimów. Odrzuć ją i posłuchaj głosu rozsądku, a nie honoru!
- Wygląda na to, że naprawdę jestem Septimem. - powiedział Martin podnosząc miecz, który dotąd spoczywał na ołtarzu, poczym zwrócił się do mnie z zapałem w głosie. - Włączymy się razem do boju!
Wyszłam z kaplicy wraz z nim. Kiedy przechodziliśmy przez miasto z garnizonem Brumy, mieszkańcy przyglądali się nam i głośno wiwatowali:
- Hurra! Niech żyje Cesarz!
Żołnierze z prowincji czekali na nas pod bramą Brumy. Gdy wszyscy znaleźliśmy się poza murami miasta, kapitan Burd ogłosił:
- Podobno pod miastem otworzyły się jakieś wrota! Chodźmy!
Żołnierze pobiegli przodem, natomiast Martin spojrzał w niebo i powiedział:
- Gwiazdy świecą dziś bardzo jasno, to dobry znak.
- Księżyce również wyglądają dziś wyjątkowo. - stwierdziłam.
Tego dnia była podwójna pełnia. Dwa księżyce Nirnu błyszczały na niebie w całej swej okazałości. Pierwszy, wielki i czerwony, czasem trochę mnie przerażał, ale również fascynował. Drugi, mniejszy i srebrny, zawsze mnie zachwycał.
- Ten mniejszy jest naprawdę piękny. - stwierdziłam patrząc na księżyce.
- Nazywa się Secunda, a ten większy to Masser. - oświadczył Martin. - Tak naprawdę to tylko Masser jest księżycem Nirnu. Secunda krąży wokół niego, a więc jest właściwie księżycem księżyca.
- Tak więc Masser jest jak władca strzegący swych poddanych, a Secunda jest jak rycerz, który strzeże władcy. - powiedziałam. - Masser jest jak ty, a Secunda jak ja. 
- Moje życie będzie teraz naprawdę leżeć w twoich rękach, tak jak zostało nam przeznaczone. - Martin spojrzał na mnie. - Musimy walczyć, aż otworzą się trzy wrota: dwa małe i jedno wielkie. Kiedy tylko pojawią się Wielkie Wrota, przekroczysz je, a później jak najszybciej zamkniesz zdobywając jednocześnie Wielki Kamień Pieczęci. Będziesz tam bezpieczniejsza niż my tutaj, ponieważ większość daedr opuści Królestwo Mehrunesa Dagona, by zniszczyć Brumę i zabić mnie. Musisz się śpieszyć, bo nie wytrzymamy zbyt długo.
- Problem polega na tym, że jestem kompletnie pozbawiona orientacji w terenie. Zawsze się gubię i błądzę. W Otchłani też tak jest. Za każdym razem dość dużo czasu zajmowało mi odnalezienie Kamienia Pieczęci.
  - Dasz radę. Wierzę w ciebie. - powiedział Martin z przekonaniem w głosie. - Wygramy tę bitwę.
Razem przybyliśmy na polanę, na której otworzyły się Wrota Otchłani. Niebo nad nami było krwawe i płomieniste. Żołnierze ustawili się w półokręgu przed przeklętą bramą prowadząca do Otchłani. Ustawiłam się w owym półokręgu stając wśród innych Ostrzy. Martin natomiast wyszedł przed szereg. Maszerując wzdłuż niego i spoglądając po kolei na wszystkich zebranych przemówił donośnym głosem:
- Żołnierze Cyrodiil! Dziś zależy od nas los Cesartstwa! Czy pozwolimy daedrom zniszczyć Brumę, tak jak zniszczyły Kvatch? Czy pozwolimy im spalić nasze domy? Wyrżnąć nasze rodziny? Nie! Dziś, tutaj, staniemy naprzeciw nich i obronimy Cyrodiil!
W tym momencie z wrót wyłoniły się pierwsze daedry. Martin dobył miecza, a wszyscy żołnierze uczynili to samo w ślad za nim.
- Za Cyrodiil! - wykrzyknął Martin pierwszy biegnąc w stronę wrogów. 
- Za Brumę! - zawołał kapitan Burd i pognał za Martinem wraz z całym swoim garnizonem w żółtych tunikach z wizerunkiem czarnego orła.
- Za Skingrad! - zakrzyknęli żołnierze w czerwonych tunikach z dwoma sierpami księżyca.
- Za Kvatch! - do boju rzucili się również wojownicy ubrani na biało z łbami czarnych wilków na swych piersiach.
- Za Anvil! - w ślad za Martinem pobiegli także żołnierze z grotami strzał wymalowanymi na tarczach.
- Chrońcie Cesarza! - rozkazał Jauffre rycerzom Ostrzy.
Miałam na razie jeden, jasno określony, cel: za wszelką cenę chronić Martina do momentu, aż otworzą się Wielkie Wrota. Wszyscy rzuciliśmy się na pierwsze dremory i pajęcze daedry, które od pasa w górę przypominały kobiety, a od pasa w dół ogromne pająki. Martin znikł mi z oczu. Cięłam mieczem kilku wrogów, nerwowo szukając wzrokiem mego Cesarza. W końcu dostrzegłam go walczącego naraz z trzema dremorami. Zabiłam pajęczą daedrę stojącą mi na drodze i natychmiast pobiegłam mu na pomoc. Razem zabiliśmy dremory. Nagle z Wrót Otchłani wybiegły bardzo silne, nieco podobne do dremor, szare daedry, zwane xivilai i draedrothy. Jeden z xivilai uderzył mnie buławą odpychając mnie od Martina. Na szczęście moja stalowa zbroja uchroniła mnie przed tym ciosem, a mój Cesarz jednym zamachem swego miecza ściął daedrze głowę. Wtedy otworzyły się drugie wrota. Po prostu zmaterializowały się w powietrzu. Wybiegło z nich mnóstwo pajęczych daedr. Zabiłam wiele spośród nich. Nagle z Wrót Otchłani wybiegł atronach burzy. Wyglądał jak kłębowisko czarnych chmur. Zaczął ciskać w żołnierzy swymi piorunami, zabijając wielu z nich. Posiłki z prowincji poczęły się kurczyć. Wokół mnie wciąż padali kolejni martwi ludzie. Nagle otworzyły się Wielkie Wrota. Pojawiły się pomiędzy dwoma małymi bramami. Natychmiast pobiegłam w ich stronę i przekraczam je, zanurzając się w ich ognistej tafli. Gdy znalazłam się w Królestwie Mehrunesa Dagona, natychmiast rzucił się na mnie postrach klanów i atronach ognia. Szybko uporałam się z nimi. Wtedy spostrzegłam przede sobą coś dziwnego. Była to wielka machina oblężnicza za pewne wspomagana magią. Toczyła się wolno w kierunku wrót, popychana przez setki daedr. Wiedziałam, że przedostaną ją do Tamriel w jakąś godzinę. Musiałam zamknąć wrota zanim to się stanie. Spojrzałam w górę i zobaczyłam w oddali czerwony słup światła wystrzeliwujący ze szczytu czarnej wieży. Wiedziałam już, że Wielki Kamień Pieczęci znajduje się właśnie tam. Nigdy nie przemierzałam Otchłani tak szybko. Na szczęście wszystkie daedry zajęte były swoją inwazją i pozostawiły wieżę praktycznie pustą. Dość szybko wspięłam się na szczyt. Zorientowałam się, że Wielkiego Kamienia Pieczęci nikt nie strzeże. Nie mogłam wyobrazić sobie lepszej sytuacji. Sięgnęłam po dużą czarną kulę i zdjęłam ją ze słupa światła, poczym mocno przycisnęłam ją do piersi. Po chwili wieża zadrżała i poczęła się rozpadać. W następnej sekundzie byłam już w Tamriel. Leżałam na ziemi wciąż kurczowo przyciskając do piersi moją zdobycz. Nad sobą ujrzałam wielką machinę oblężniczą przewracającą się wprost na mnie. Czym prędzej podniosłam się z ziemi i pobiegłam przed siebie. Potknęłam się i upadłam, w tym samym momencie, kiedy machina oblężnicza runęła na ziemię tuż przede mną, tak że jedna z jej części znalazła się wprost nad mą głową. Nie wiele brakowało! Wydostałam się spod daedrycznej machiny wciąż trzymając przy sobie Wielki Kamień Pieczęci i rozejrzałam się. Pole bitwy opustoszało. Wokół mnie znajdowało się wiele martwych daedr i śmiertelników. Ostrza walczyły w oddali z atronachem burzy. Wreszcie spostrzegłam Martina. Walczył z dwoma dremorami. Pobiegłam w jego stronę, rzuciłam Wielki Kamień Pieczęci na ziemię i cisnęłam w jedną z daedr kulę ognia. Martin dobił ją mieczem. Wtedy dobiegłam do niego i zamachnęłam się na drugą dremorę odcinając jej rękę, w której trzymała sztylet.
- Trzymaj się z dala od mojego Cesarza! - zawołałam.
W odpowiedzi dremora poraziła mnie magiczną energią. Pod wpływem bólu padłam na kolana. Daedra już miała cisnąć we mnie ognistą kulę, gdy Martin przebił ją mieczem.
- Nie zabijesz mojej przyjaciółki. - powiedział wyjmując miecz z jej martwego już cielska, poczym podał mi dłoń. - Nic ci nie jest?
- Nie. - odpowiedziałam chwytając jego rękę i pozwalając mu postawić się na nogi. - A tobie?
- Wszystko w porządku. - odpowiedział. - Zbroja Tibera Septima skutecznie chroniła mnie od ciosów.
Ostatnie niedobitki daedr padły martwe. Wygraliśmy bitwę pod Brumą! Podniosłam z ziemi Wielki Kamień Pieczęci i podałam go mojemu Cesarzowi. 
- Odnieśliśmy tu dziś wielkie zwycięstwo! - zawołał uradowany chwytając wielką czarną kulę w swe dłonie. -  Jesteśmy teraz w stanie odebrać Mankarowi Camorańskiemu Amulet Królów! Musimy działać szybko. Mankar Camorański szybko zorientuje się, że jest zagrożony.
- Odzyskam Amulet Królów, gdy tylko otworzysz portal. - powiedziałam.
Byłam wyczerpana walką i w tej chwili marzyłam tylko o miękkim łóżku.
- Gdzie jest Jauffre? - spytał nagle Martin.
Zaczęliśmy rozglądać się po pobojowisku. W ciemnościach nocy szukaliśmy rannych. Dołączyli do nas pozostali rycerze Ostrzy, lecz nikt nie widział Arcymistrza. W końcu odnaleźliśmy go. Leżał ciężko ranny w kałuży krwi. Martin natychmiast ukląkł przy nim i wziął go za rękę. Rany Arcymistrza zadano daedryczną bronią i nikt z nas nie był w stanie go uratować.
- Jauffre... - szepnął mój Cesarz głosem pełnym rozpaczy.
- Zwyciężyłeś Martinie. Jestem z ciebie dumny. - wyszeptał Arcymistrz Ostrzy. - Uriel był głupcem, ponieważ dla zachowania własnej reputacji odrzucił największy skarb, jakim obdarzyli go bogowie - ciebie. Chciałbym mieć takiego syna.
- Masz. - szepnął Martin. - To ty mnie wychowałeś. Nikt inny na tym świecie nie zasługuje na miano mojego ojca bardziej niż ty.
- Martinie... - nie zdołał powiedzieć już nic więcej.
Gdy Jauffre umarł, Martin rozpłakał się. Ja stałam za nim i patrzyłam na martwe ciało Arcymistrza. Nie wiedziałam, co powinnam teraz zrobić. Jane podniosła z ziemi Wielki Kamień Pieczęci, który wcześniej został tu upuszczony przez Martina, natomiast Baurus ukląkł przy nim, położył dłoń na jego ramieniu i powiedział cicho:
- Panie, powinniśmy wracać do świątyni Władcy Chmur.
- Tak. - odparł Martin ocierając łzy z twarzy.
Razem powróciliśmy do Brumy, a stamtąd konno dotarliśmy do naszej twierdzy. Wzięłam sobie wierzchowca, który dotąd należał do Jauffre.
26 dzień, Zmierzch Słońca:
Wygraliśmy bitwę pod Brumą, lecz ponieśliśmy dotkliwe straty. Prócz Arcymistrza Ostrzy zginęli wszyscy żołnierze przysłani z prowincji oraz większość z garnizonu Brumy. Kapitan Burd był ciężko ranny, lecz przeżył. Gdy dotarliśmy do Świątyni Władcy Chmur, Martin zamknął się w swojej komnacie, a ja udałam się do zbrojowni. Umyłam się  i ubrałam białą tunikę. Swoją zbroję umieściłam w kufrze. Opuściłam zbrojownię i stanęłam przed pokojem Cesarza. Zapukałam do drzwi.
- Martinie, to ja. - powiedziałam.
Mój Cesarz otworzył mi drzwi, a je weszłam do środka. Nie miał już na sobie zbroi. Był ubrany w swoją codzienną błękitną szatę kapłana.
- Bardzo mi przykro. - szepnęłam.
- To moja wina. - Martin usiadł na swoim łóżku. - Jauffre zginął przeze mnie.
- Nieprawda! - zaprotestowałam i uklękłam przed nim. - To ja ponoszę winę. Mogłam ściągnąć więcej posiłków, ale miałam dość użerania się z tymi wszystkimi hrabiami i zamykania Wrót Otchłani, by poczuli się bezpieczniej. To ja zasugerowałam hrabinie Brumy i tobie, że ilość naszych żołnierzy jest wystarczająca, chociaż wiedziałam, że to nieprawda.
- Zrobiłaś tyle, ile mogłaś. Nie jesteś niczemu winna. - powiedział mój Cesarz patrząc mi w oczy.
- Więc ty też nie jesteś niczemu winien.
- Masz rację. - przyznał Martin. - Chyba przyzwyczaiłem się już do poczucia winy. Kiedyś popełniłem w życiu straszny błąd.
- Chodzi o to, że wyznawałeś daedry?
- W młodości chciałem być potężnym magiem, pragnąłem władzy i zaszczytów. Jauffre ostrzegał mnie przed daedrami, ale ja nie miałem zamiaru go słuchać. Uciekłem od niego i dołączyłem do kultu Krwawca. Szybko stałem się przywódcą tej grupy. Zwykle spędzaliśmy czas na dobrej zabawie. Moich przyjaciół interesowało jedynie wino i piękne kobiety. Ja wyróżniałem się ambicją. Krwawiec nagradzał nas za sprawianie innym śmiertelnikom drobnych psikusów. To były w większości niewinne żarty, nic poważnego. Pewnego dnia Krwawiec zażądał ode mnie, bym ukradł ubranie pewnej kobiecie, podczas jej kąpieli w rzece. Kiedy to zrobiłem, wręczył mi swój artefakt. Był to kostur zwany Różą Krwawca. Czułem się wniebowzięty, gdy ją otrzymałem. Pozwalała w szybki i prosty sposób sprowadzać z Otchłani dremory. Pewnego dnia wykonałem pewien eksperyment. Udało mi się użyć mocy kostura kilkadziesiąt razy z rzędu, dzięki czemu sprowadziłem do naszego świata całą armię dremor. Niestety wymknęły mi się one spod kontroli i zaczęły zabijać wszystkich napotkanych śmiertelników, poza mną. Wszyscy moi przyjaciele zginęli, a ja uciekłem z naszej siedziby słysząc za sobą jedynie śmiech Krwawca, który odebrał mi swój artefkt nim zdążyłem go zniszczyć. Nie wiem nawet, ile osób zostało zabitych przez dremory, które przywołałem, zanim wróciły do Otchłani. Wiem tylko, że to ja jestem odpowiedzialny za śmierć ich wszystkich. Zabiłem swoich najlepszych przyjaciół. Wróciłem wtedy do Jauffre i błagałem go o wybaczenie. A on wybaczył mi, wziął pod swój dach, pomógł mi zostać kapłanem Akatosha i nikomu nigdy nie powiedział, co zrobiłem. Skromny żywot kapłana miał być moją pokutą, a teraz...
- A teraz nareszcie jesteś tym, kim zawsze miałeś być. Jesteś idealnym Cesarzem. - powiedziałam. - Twoja pokuta już się skończyła. Jesteś teraz sobą, człowiekiem nie skromnym i cichym, lecz śmiałym, odważnym, ambitnym i dumnym. Czas twojej władzy będzie błogosławieństwem dla wszystkich mieszkańców Tamriel.
- Niedługo zakończymy Kryzys Otchłani. Śmierć Jauffre nie pójdzie na próżno. Nie wiem tylko, jak zniosę tęsknotę za nim.
- Zostanę z tobą, jeśli chcesz.
- Nie przyjaciółko. Powinnaś teraz odpocząć. Ja też musze odpocząć. Przygotowanie się do odprawienia rytuału zajmie mi trochę czasu. Przyjedź za cztery dni. Pamiętaj, że portal zamknie się za twoimi plecami. Jeśli czegoś potrzebujesz, musisz to zabrać ze sobą. Będziemy gotowi do odprawienia rytuału w Wielkiej Sali po twoim powrocie.
- Dobrze, Martinie. Póki co zatrzymam się w Brumie. - wstałam i skierowałam swe kroki do drzwi.
- Astarte! - zawołał niespodziewanie Martin.
Zatrzymałam się i odwróciłam w jego stronę.
- Cieszę się, że żyjesz. - to mówiąc mój Cesarz podszedł do mnie i mocno mnie przytulił.
      O świcie udałam się do domu cechowego Gildii Magów w Brumie. Marzyłam o długim śnie w wygodnym łóżku. Kiedy weszłam do środka, pierwszą rzeczą, jaką ujrzałam były płomienie ognia wydobywające się z bocznych pomieszczeń budynku. W następnej chwili ujrzałam Jeanne Frasoric leżącą na podłodze. Była martwa. Zrozumiałam, że ktoś zaatakował Gildię Magów w Brumie, wykorzystując prawdopodobnie fakt, iż cały garnizon miasta zajęty był w nocy walką z daedrami. Zaczęłam szukać ocalałych. Nagle wyskoczyły ku mnie dwa upiory. Pokonałam je ostrzem mej srebrnej broni. Wtedy pojawił się trzeci upiór, który cisnął we mnie ognistą kulę. W ostatniej chwili skryłam się za biurkiem. Poczekałam, aż zły duch podleci w moją stronę. Gdy to uczynił, gwałtownie rzuciłam się na niego z mieczem. Jakimś cudem udało mi się go odpędzić, wychodząc z tej walki bez szwanku. Wszędzie wokół mnie leżały martwe ciała mieszkańców gildii. Wspięłam się na piętro, mając nadzieję, że zdążę powrócić nim płomienie ogarną drewniane schody. Nagle tuż przed sobą dostrzegłam jakąś jasnowłosą kobietę w czarnej szacie nekromanty. Po jej twarzy przemknął cień zaskoczenia, który szybko ustąpił miejsca wyrazowi gniewu i pogardy, gdy powiedziała:
- Co my tu mamy? Gościa? Obawiam się, że impreza cię ominęła. Gość honorowy już sobie poszedł.
Rzuciła we mnie zaklęcie błyskawic, przed którym jednak zdołałam się uchylić. Zamachnęłam się na nią mieczem. Zabicie jej było dziecinnie proste. W momencie, gdy nekromantka padła martwa, obok mnie nagle pojawił się J'skar. Zrozumiałam, że wcześniej skrył się dzięki zaklęciu niewidzialności.
- Oni... Już sobie poszli? - spytał przerażony Khajiit.
- Tak. Musimy stąd uciekać. - powiedziałam chwytając go za szatę u ramion.
Zbiegliśmy po schodach i wydostaliśmy się z płonącego budynku. Stanęliśmy na zaśnieżonej ulicy.
- Byłem zbytnio zmęczony. - wyszeptał J'skar - Nie mogłem się ruszyć. Słyszałem twoje krzyki, ale nie mogłem się ruszyć.
Coraz większe przerażenie i rozpacz w jego głośnie oraz drżenie jego ciała, jasno dowodziło, że nie jest w najlepszej kondycji psychicznej.
- Uspokój się. - powiedziałam stanowczo. - Już nic ci nie grozi.
- Wszystkich zabił. Pomordował. - w oczach Khajiita stanęły łzy.
- Kto? - zapytałam chwytając go za ramię i patrząc mu w oczy. - Kto zaatakował Gildię Magów?
- Widziałem jego twarz. - odpowiedział przerażony Khajiit. - Widziałem Króla Robactwa!
- Król Robactwa to Mannimarco. Jego widziałeś?
- Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Pewnie żyję tylko dzięki temu, że byłem niewidzialny... ale i tak wydaje mi się, że mnie zauważył. Zabił wszystkich, jednego po drugim. Volanaro był chyba ostatni. Próbował uciec, ale mu się nie udało, prawda?
- Nie wiem. Mam nadzieję, że nikt żywy nie pozostał w środku. - odrzekłam patrząc na kłęby szarego dymu wydobywające się z okien domu cechowego.
- Nie, on nie żyje. - J'skar mówił jak w transie. - Chwilę przed jego śmiercią stanął nad nim Król Robactwa i ... to wyglądało, jakby wyssał duszę z ciała Volanaro!
- Użył czarnego klejnotu duszy, prawda?
- Powiedział coś o Jaskini Głosów i zniszczeniu Gildii Magów. Potem spojrzał wprost na mnie i wyszczerzył zęby! - Khajiit chwycił mnie za ramiona i zawołał z paniką w głosie. - Musisz coś z tym zrobić. Musisz o tym powiedzieć Arcymagowi Travenowi!
- Powiem mu o tym, ale jutro. Dzisiaj muszę się wyspać. - oświadczyłam. - Zamówię pokój w gospodzie.
- Nie zostawiaj mnie! - wykrzyknął przerażony J'skar.
- Dobrze, chodź ze mną. Tobie również przyda się odpoczynek.
Zaprowadziłam J'skara do pobliskiej gospody, gdzie wynajęłam pokój dla nas obojga. Pośród innych śmiertelników on nieco się uspokoił, a ja nareszcie mogłam się wyspać. Przespałam cały dzień.    

27 dzień, Zmierzch Słońca:
Wieczorem przybyłam na Uniwersytet Wiedzy Tajemnej w towarzystwie J'skara. Pozostawiłam go pod opieką czarodziejów przebywających w Mistycznym Archiwum, a samo teleportowałam się do  sieni Arcymaga. W pomieszczeniu prócz Hannibala Travena znajdowała się Caranya i Irlav Jarol. Obydwoje byli Mistrzami Magii, czyli członkami Rady Magów, na której czele stał Arcymag. Caranya była ciemnowłosą Altmerką, natomiast Irlav Jarol był posiwiałym i łysiejącym Cesarskim.
- Przepraszam, że przeszkadzam, lecz przynoszę ważne wieści. - szybko usprawiedliwiłam moje nagłe wtargnięcie.
- Właśnie wychodzimy. - odpowiedziała Caranya, poczym teleportowała się wraz z Irlavem Jarolem.
Hannibal Traven i ja pozostaliśmy sami.
- Jakież to ważne wieści przynosisz? - spytał Arcymag wyraźnie smutnym i zmęczonym głosem.
- Gildia Magów w Brumie została zaatakowana. - oświadczyłam. - Jeanne Frasoric nie żyje. Jedyny ocalały to J'skar. Przywiozłam go tutaj ze sobą.
- Pozostał tylko on? - spytał Hannibal Traven z wyrazem przerażenia i niedowierzania na twarzy.
- Wygląda na to, że tak.
- Jest gorzej niż myślałem. Wnioskując z tego, co ci powiedział Janus Hassildor, Mannimarco - Król Robactwa - jest tutaj w Cyrodiil i żeruje na naszej gildii. Tego nie spodziewałbym się w najśmielszych snach.
- Hrabia Janus Hassildor ostrzegał cię przed tym, Arcymagu. - oświadczyłam.
- Potrzebujemy kilku dni, by przetrawić nowe informacje. Zadbamy o to, by dobrze zająć się J'skarem. Dziękuję. - Hannibal Traven gestem nakazał mi odejście.
Nie mogłam dłużej patrzeć na jego bezczynność.
- Wybacz Arcymagu, lecz...
W tym momencie do sieni Arcymaga teleportował się Raminus Polus, kolejny Mistrz Magii i członek Rady Magów.
- Dobrze, że jesteś Raminusie. - oświadczył Hannibal Traven. - Sądzę, że Astarte zasługuje na awans.
- J'skar opowiedział mi, że uratowałaś mu życie. - Mistrz Magii zwrócił się do mnie. - Jesteś naprawdę wartościowym członkiem gildii. Nadaję ci rangę czarodzieja. Nauczę cię też potężnego zaklęcia.
- Dziękuję za uznanie, ale na naukę przyjdzie czas później. - zaprotestowałam, poczym zwróciłam się do Hannibala Travena. - Hrabia Hassildor ostrzegał nas przed Mannimarco, a mimo to nie poczyniono żadnych kroków, by zapewnić bezpieczeństwo członkom naszej gildii. Rada Magów nie może dłużej debatować, czas działać! Rada dawno już powinna...
- Rada legła w gruzach... - powiedział Arcymag siadając w fotelu. - W najgorszej możliwej chwili.
- Słucham? - słowa Arcymaga mnie zaskoczyły.
- Nie udało się wypracować konsensusu co do dalszych działań. Niektórzy uznali, że grozi nam eksterminacja i czas najwyższy uderzyć w przeciwnika. Inni uznali, że lepiej ogień zwalczać ogniem.
- Nekromancję zwalczać nekromancją, czy tak? - dopytałam.
- Owszem.
- Ależ to doprowadzi nas do nikąd.
- Również tak twierdzę. - Hannibal Traven westchnął. - Rada się rozpadła, a artefakty zostały utracone. Odebrano nam Hełm Krwawego Czerwia i Amulet Nekromanty.
- Amulet Nekromanty?
- Caranya nalegała, aby zabrać go z Uniwersytetu. - wyjaśnił Arcymag. - Powiedziała, że stanowi zagrożenie dla Cesarskiego Miasta. Niewątpliwie ma rację, jednak zastanawiam się, czy ma szczere intencje. Zbyt bardzo interesuje się jego możliwościami. Obawiam się, że nie jest bezpieczna przed sługami Króla Robactwa. Ukryła Amulet Nekromanty w Forcie Ontus. Proszę udaj się tam i wróć z amuletem. Pomóż jej zrozumieć, że nie powinna używać oręża wroga, szczególnie ze strachu.
- Oczywiście. A co z tym Hełmem Krwawego Czerwia?
- Grupa magów pod dowództwem Irlava Jarola zabrała hełm i uciekła do Fortu Teleman, gdzie zamierzają dalej badać ten przedmiot. Liczą na to, że uda im się znaleźć sposób na pokonanie Mannimarco. Próbowałem ich od tego odwieźć, ale bez skutku. Chciałbym, żeby hełm został zwrócony. Na Uniwersytecie możemy mu zapewnić należytą ochronę. Obawiam się, że Irlav stanie się celem dla nekromantów.
- W takim razie tą sprawą również się zajmę.
- Najpierw nauczę cię potężnego zaklęcia. - powiedział Raminus Pollus.
- Jakie to zaklęcie?
- Nazywam je "furią czarodzieja". Należy do magii zniszczenia. Aby rzucić to zaklęcie trzeba rozbudzić w sobie wielki gniew.
- To proste. - oświadczyłam.
Raminus Pollus poprowadził mnie do sali ćwiczeń, gdzie nauczył mnie zaklęcia potężniejszego niż wszystkie, które znałam dotychczas.

28 dzień, Zmierzch Słońca:
Przed świtem przybyłam do Fortu Ontus, na zachodnim krańcu Cyrodiil. Pozornie wydawał się być opuszczony. Skierowałam się na niższy poziom, do podziemnych korytarzy fortu. Zastałam tam Caranyę w towarzystwie kilku innych magów.
- Witaj! Przysyła mnie Hannibal Traven. - oświadczyłam.
- Nie potrzebnie tu przyjechałaś. - odparła kobieta spoglądając na mnie groźnie.
- Arcymag chce, abyś zwróciła mu Amulet Nekromanty.
- Po moim trupie! - zawołała elfka. - Amulet Nekromanty należy jedynie do Króla Robactwa, który nagrodzi mnie za dostarczenie mu tak cennego przedmiotu.
- Co? - nie mogłam uwierzyć w to co słyszę. - Chcesz nas tak po prostu zdradzić?
- To Hannibal Traven nas zdradził zakazując uprawiania nekromancji. Po namyśle postanowiłam przyłączyć się do nekromantów i sama stać się jedną z nich. Za chwilę moi nowi przyjaciele tu będą. W samą porę, aby zrobić użytek z twojego martwego ciała.
- Jeśli nie oddasz mi amuletu, zginiesz! - powiedziałam z gniewem.
Caranya cisnęła we mnie kulę lodu, która w porę stopił wyczarowany przeze mnie ogień. W następnej chwili rzucili się na mnie towarzyszący jej magowie. Zabiłam ich wszystkich ostrzem mojej Srebrnej Gwiazdy, które na końcu zatopiłam w piersi zdradzieckiej Altmerki. Zabrałam Amulet Nekromanty z jej martwego ciała. Nim udało mi się wydostać z fortu, drogę powrotną zastąpili mi nekromanci. Walka z nimi nie była łatwa. Otoczyli mnie, ciskając w moją stronę strumienie magicznej energii, które chłostały całe moje ciało. Moją duszę wypełnił gniew, który szybko przemienił się we wściekłość. Zamknęłam oczy i uniosłam dłonie na wysokość piersi, poczym jednym zdecydowanym ruchem pchnęłam je przed siebie jednocześnie spoglądając z gniewem na moich wrogów. Z moich dłoni wystrzelił strumień ognia. Po kilku sekundach ogień przemienił się w strumień niezwykle mroźnego powietrza, które zadało moim wrogom większe i dotkliwsze oparzenia niż poprzedzające je płomienie. Gdy wciąż trzymałam ręce wyprostowane przed siebie, a moją duszę przepełniał gniew, z wnętrza mych dłoni wystrzeliły elektryczne błyskawice, które poraziły wszystkich nekromantów znajdujących się wokół mnie. Po chwili opuściłam dłonie. Nastała martwa cisza. Byłam już jedyną żywą osobą w Forcie Ontus. Nekromanci, którzy ośmielili się mnie zaatakować, posmakowali "furii czarodzieja", nowego zaklęcia, które poprzedniego dnia opanowałam do perfekcji. 
W południe przybyłam na Uniwersytet i opowiedziałam Travenowi o zdradzie Caranyi, poczym  przekazałam mu odzyskany artefakt. Wieczorem byłam już w Forcie Teleman. Znajdował się on w południowo-wschodniej części Cyrodiil. Gdy wkroczyłam do wnętrza fortu zaatakowało mnie kilku nekromantów. Zabiłam wszystkich. Niestety magowie z gildii byli już martwi. Zeszłam na najniższy poziom fortu i zobaczyłam przed sobą stare i zniszczone drzwi z przetartym napisem: "Zakon Czarnej Róży." Pchnęłam je i wkroczyłam do środka. Gdy to uczyniłam, rzuciły się na mnie daedry. Były to kilka diablików i atronachów ognia, które to nekromanci musieli przywołać z Otchłani, gdzie wtrąciłam je na powrót z pomocą mej Srebrnej Gwiazdy. Na podłodze zobaczyłam ciało Irlava Jarola. Był martwy. Obok niego leżał lśniący hełm. Domyśliłam się, że jest to artefakt, po który tu przybyłam.     

29 dzień, Zmierzch Słońca, 433 rok, 3 era:
O świcie byłam już na Uniwersytecie. Wręczyłam Hannibalowi Travenowi Hełm Krwawego Czerwia i powiadomiłam go o śmierci Irlava Jarola. Arcymag wezwał wszystkich najważniejszych czarodziejów gildii do swojej kwatery i po przedstawieniu mnie zgromadzonym, oświadczył:
- Wiele ci zawdzięczamy, Astarte, dlatego postanowiłem obdarzyć cię swoim zaufaniem. Mianuję cię Mistrzynią Magii.
Zgromadzeni obsypali mnie gromkimi brawami. Byłam zaskoczona.
- Czy to znaczy, że teraz należę do Rady Magów? - spytałam.
- Tak, o ile uda nam się ją odtworzyć. - odpowiedział Arcymag.
- Dziękuję za uznanie. - powiedziałam. - Uczynię wszystko, co w mojej mocy, by powstrzymać Mannimarco, teraz jednak mam ważniejsze zadanie. Muszę spotkać się dziś z Martinem Septimem, prawowitym Cesarzem Tamriel. Od niego zależy teraz życie nas wszystkich.
- Jeśli ktokolwiek z nas może pomóc ci w zakończeniu Kryzysu Otchłani, to ręczę, że uczyni to z przyjemnością.
- O tak! - przyznałam spoglądając na zgromadzonych czarodziei. - Przyda mi się wasza pomoc.
Przyniosłam Hannibalowi Travenowi jeden z Kamieni Pieczęci, jakie udało mi się zdobyć. Razem zaklęliśmy moją czerwoną suknię. Później każdy z czarodziei trochę nad nią popracował. Dzięki temu stała się niezwykle skuteczną ochroną przed wszelką złą magią. Wszyto w nią wiele magicznych rubinów, dlatego nazwałam ją Rubinową Suknią. Nosząc ją na sobie wraz z Amuletem Pochłaniającym byłam zupełnie odporna na wszelkie czary rzucane przez kogoś innego niż ja sama. Za pomocą białych klejnotów duszy naładowano moją Srebrną Gwiazdę, dzięki czemu znów skutecznie absorbowała manę każdemu, kogo zraniło jej ostrze. Przypięłam moją broń do pasa wokół ciasnego gorsetu sukni. Na nogi włożyłam buty wyszywane złota nicią. Właśnie w takim stroju wyruszyłam do Świątyni Władcy Chmur.   
Wierzchowiec Jauffre był szybki niczym wiatr, więc popołudniu byłam już na miejscu. Świątynię Władcy Chmur pokrywał puszysty śnieg. Białe płatki obficie spadały z nieba. Powitałam rycerzy patrolujących dziedziniec i wkroczyłam do Wielkiej Sali. Na okrągłym tarasie przed kominkiem znajdowały się daedryczne znaki. Wzrok przykuwał głównie wielki równoramienny trójkąt. Dwa ostatnie zdobyte przeze mnie przedmioty potrzebne do odprawienia rytuału unosiły się nad bocznymi wierzchołkami trójkąta, pulsując wręcz swoją wewnętrzną mocą. Wielki Kamień Pieczęci unosił się w powietrzu po mojej prawej stronie emanując czerwonym światłem, a Wielki Kamień Welkynd unosił się po lewej stronie roztaczając wokół silną zieloną poświatę. Martin stał przed kominkiem w swojej codziennej skromnej szacie kapłana i patrzył w płomienie. Poza nami w Wielkiej Sali nie było nikogo. Gdy podeszłam bliżej znaków, które nakreślił na podłodze, odwrócił się i spojrzał na mnie.
- Czekałem na ciebie. - szepnął cicho.
- Wiem. - odpowiedziałam.
W jego oczach był wielki smutek.
- Wszystko jest już gotowe do rytuału. - odezwał się głośniej. - Portal mogę otworzyć, gdy tylko zechcesz. Nie wiem, co napotkasz w Camorańskim Raju. Wiem natomiast dzięki informacjom z Misterium Xarxesa, że portal, jaki tworzę, zamknie się za osobą, która przez niego przejdzie. Z powrotem musisz wracać inną drogą. Sądzę, że Mankar Camorański to swego rodzaju "kotwica" utrzymująca na miejscu jego Raj - tak jak Kamień Pieczęci kotwiczy na miejscu Wrota Otchłani. Zabij Mankara Camorańskiego, a zniszczysz jego Raj.
- Poradzę sobie. - powiedziałam.
- Nie masz zbroi. - zauważył mój Cesarz.
- Uznałam, że potrzeba mi finezji. - stwierdziłam. - Czy w tym stroju nie wyglądam rajsko i bezbronnie?
- Wyglądasz pięknie. Domyślam się, że twoja suknia jest zaklęta.
- Owszem, będzie mnie chronić przed złą magią Mankara Camorańskiego.
Martin podszedł do mnie i oparł dłonie na moich ramionach.
- Niechaj łaska Akatosha zawsze będzie z tobą. - powiedział.
- Z tobą również, Martinie. - odparłam.
- Otwierać portal do Raju? Wszystko gotowe?
- Tak. - odpowiedziałam stanowczo.
W tym momencie Martin przytulił mnie i szepnął:
- Obiecaj mi, że wrócisz.
- Obiecuję.
Mój Cesarz odsunął się ode mnie na krok.
- Żegnaj, przyjaciółko. - powiedział patrząc mi w oczy. - Nasz los jest w twoich rękach. Odzyskaj Amulet Królów. Przygotuj się.
Staną u wierzchołka narysowanego na podłodze trójkąta nieopodal kominka i unosi dłoń do góry. Natychmiast pojawiło się na niej czerwone światło. Wielki Kamień Pieczęci oraz Wielki Kamień Welkynd zniknęły pozostawiając czerwone i zielone światła, które połączyły się tworząc białą kulę świetlną. Owa kula niespodziewanie wybuchła i na okrągłym tarasie pojawiło się coś, co wyglądało, jak małe Wrota Otchłani. Kula złotego ognia unosiła się nad kamienną podstawą, pomiędzy kamiennymi ramionami przypominającymi szpony. Zanurzyłam się w owym złocistym świetle i wszystko zawirowało wokół mnie.
Otworzyłam oczy. Znajdowałam się w przepięknym ogrodzie skąpanym w jasnych promieniach słońca. Powietrze było ciepłe, lecz w żadnym razie nie gorące. Moje nozdrza wypełniał rozkoszny zapach kwiatów i morskiej bryzy. Stałam na okrągłym tarasie nad wodą, od którego odbiegała kamienna ścieżka prowadząca w głąb pobliskiego lasu. Rozejrzałam się. Wokół mnie nie było żadnego portalu, za pomocą którego mogłabym się wydostać z tego świata, i prawdę powiedziawszy nie miałam zamiaru się z niego wydostawać. Zapragnęłam zostać tu, jak najdłużej, a może nawet na zawsze. To najpiękniejszy świat, jaki widziałam w życiu. Dlaczego mam zniszczyć coś tak pięknego? A co jeśli moja misja wcale nie jest słuszna? Nagle wokół mnie rozległ się głos, który wypełnił całą przestrzeń. Zdawał się dochodzić do mnie zewsząd i wkradać się w mój umysł.   
 - A więc marionetka Septimów nareszcie przybyła. - odrzekł ów głos. - Nie sądzisz chyba, że udałoby ci się mnie zaskoczyć akurat tutaj? W raju, który sam stworzyłem? Popatrz na mój raj. Gaiar Alata, w starym języku. Wizja przeszłości... i przyszłości.
- Mankar Camorański... - szepnęłam wiedząc już, kto przemówił do mnie przed chwilą.
Wcześniej istotnie miałam nadzieję zaskoczyć wroga. Teraz obawiałam się, że znajduję się na zupełnie przegranej pozycji. Czułam się obserwowana przez kogoś, kto sprawował kontrolę nad całą otaczającą mnie krainą. Istotnie w tej chwili zdawało mi się, że jestem bezbronną marionetką. Podążyłam kamienną ścieżką, zagłębiając się w las. Drogę kilka razy przebiegł mi jakiś królik, a pomiędzy drzewami przechadzały się łanie. Wokół słychać było śpiewy ptaków, a powietrze pachniało kwiatami, drzewami i deszczem. W oddali szumiało błękitne morze. Wspięłam się na marmurowe schody i podążyłam dalej ścieżką z białych kamieni. Przeszłam przez biały kamienny most nad strumieniem wznoszący się między dwoma wysokimi kamiennymi łukami. Nagle rzucił się na mnie atronach burzy. Rubiny na mojej sukni zalśniły swą mocą, która odbiła magiczną energię atronacha, tak iż nie uczyniła mi najmniejszej krzywdy. Cisnęłam w niego na zmianę kilka kul ognia i śniegu, aż padł martwy.  
- Oto Dziki Ogród, gdzie moi uczniowie są przygotowywani, by mogli oddać się większemu celowi: panowaniu nad odrodzoną Tamriel. - odezwał się znów wszechobecny głos Mankara Camorańskiego. - Jeśli prawdziwie jesteś bohaterem przeznaczenia, a mam taką nadzieję, ogród nie utrzyma cię długo.
Zatrzymałam się na rozstaju dróg. Ścieżka schodziła w dół przez ozdobny łuk, lecz obok znajdowały się marmurowe schody prowadzące w innym kierunku. W którą mam pójść stronę? Nagle rzucił się na mnie kolejny atronach burzy. Ponownie magiczne rubiny na mej sukni nie pozwoliły uczynić mi krzywdy i ponownie zabiłam napastnika za pomocą mej magii.  
- Wznieś oczy ku Carac Agaialor, mej siedzibie na szczycie raju. Będę cię tam oczekiwać. - odezwał się Mankar Camorański, a ja postanowiłam wspiąć się na schody.    
Poprowadziły mnie one do marmurowej altany obsypanej błękitnymi kwiatami o słodkim zapachu. Stało w niej dwoje mężczyzn, nagich od pasa w górę. Jeden z nich był Redgardem, a drugi chyba Nordem.
- Wreszcie udało ci się dotrzeć do Gaiar Alata. - powiedział Redgard spoglądając na mnie z lękiem. - Tak jak byśmy mieli tu za mało problemów bez ciebie... Zostaw nas w spokoju. Twoim wrogiem jest Mankar Camorański, a nie my, biedacy.
Nim zdążyłam otworzyć usta mężczyźni uciekli znikając w obsypanej kwiatami polanie. Za altaną ujrzałam schody wiodące w dół. Podążyłam nimi. Zabiłam pajęczą daedrę przy kolejnym łuku. Przeszłam przez kamienny most. Po chwili znalazłam się przed kolejnym wysokim łukiem przyozdobionym błękitnymi kwiatami, które pięły się po nim w górę oplatając go swymi zielonymi pnączami. Za łukiem znajdował się kolejny most, a przy nim stała dremora w zbroi z dwoma rogami na głowie, z oczami bez źrenic i tęczówek pełnymi ognia. Most prowadził do groty znajdującej się w wielkiej górze.
- Nazywam się Kathutet. - odezwała się dremora mrożącym krew w żyłach głosem. - Udało ci się zniszczyć Wieżę Pieczęci w Ganonah. Moi pobratymcy twierdzą, że dzielnie walczysz...
- Ganonah? Pierwsze słyszę. - powiedziałam nie wiedząc, o czym mówi.
- Nasz klan spustoszył wasze miasto Kvatch... to żadne wyzwanie, zadanie godne najpodlejszych wśród nas. - odrzekła dremora. - Dzięki swej prędkiej zemście cieszysz się wśród mego ludu wielkim uznaniem. Nie sądziliśmy, że śmiertelnicy potrafią działać tak zdecydowanie i honorowo. Nasza rozmowa nie jest hańbą.
- Obawiam się, że może jednak być hańbą dla mnie, dlatego też nie mam ci nic do powiedzenia.
- Śmiertelniczko, posiadam klucz do Zakazanej Groty, która jest jedyną drogą ucieczki z Dzikiego Ogrodu. Będziesz ze mną rozmawiać tak długo, jak zechcę i ci pozwolę. 
Spojrzałam na dremorę z gniewem i dumnie uniosłam głowę. Kathutet mówił dalej:
- Istnieje tylko jedno wyjście z ogrodu. Jestem jego strażnikiem. Spróbujesz przemierzyć tę ścieżkę, a pokonanie cię przyniesie mi honor. Lecz moi krewniacy zostali przez ciebie okryci hańbą w Ganonah. Wziąć cię na służbę... to również przyniesie mi honor. Daję ci zatem wybór. Zmierzysz się ze mną? Czy też będziesz mi służyć?
- Wybieram walkę. - zawołałam dobywając miecza.
- Twój umysł podąża prostą ścieżką, jak umysł zwierzęcia, ale nie brak ci odwagi. - Kathutet również dobył miecza. - Nie uda ci się śmiertelna istoto i co cię wtedy czeka? Śmierć. Nicość.
Zaczęliśmy walczyć. Dremora zdołała uderzyć mnie ostrzem swego miecza, lecz roztrzaskała jedyne ochronne rubiny na moim ramieniu. Wykorzystałam chwilę jej zaskoczenia i pchnęłam ją mym mieczem w gardło. Przeszukałam zwłoki mego przeciwnika, lecz nie odnalazłam żadnego klucza. Przeszłam więc przez most i weszłam do groty. Jej wnętrze wypełnione było wodą, która sięgnęła mi po kolana. Stało tu wielu śmiertelników. Byli skromnie odziani i wyraźnie zalęknieni.
- Jak mało pojmujesz! - rozległ się głos Mankara. - Księstwa lśniły niczym klejnoty w najczarniejszych rejonach Otchłani od Pierwszego Poranka. Wiele maja imion i wiele imion maja ich władcy: Mroźna Przystań Meridii, Bagniska Peryrite, dziesięć Cieni Księżyca Mephali i... Piękno Brzasku, księstwo Lorkhana... mylnie nazywane Tamriel przez ogłupionych śmiertelników.
Osłupiałam. Można powiedzieć, że byłam w szoku.
- To niemożliwe! - wykrzyknęłam, a zgromadzeni wokół mnie śmiertelnicy spojrzeli na mnie z lękiem i zdziwieniem. - Tamriel nie jest częścią Otchłani.
Z drugiej strony: dlaczego Akatosh zbudował barierę między Otchłanią, a Tamriel? Czy Nirn nie jest osobnym tworem? Przecież logicznie rzecz ujmując światy nie powinny się zlewać, taki jest naturalny stan rzeczy. Dlaczego trzeba odprawiać magiczne rytuały, by utrzymać naturalny stan rzeczy, by zapobiec istnieniu stabilnych portali, których istnienie jest wręcz niemożliwe? To nielogiczne. Chyba, że sama Tamriel jest wielkim portalem, a Akatosh użył swej boskiej mocy, by ten portal utrzymać. Chyba, że naturalny stan rzeczy to Tamriel będąca częścią Otchłani, a rytuał zapalania Smoczych Ogni odwracał ów naturalny stan, utrzymując Tamriel na wodach Nirnu! Jakże to zmienia postać rzeczy! Na bogów, Tamriel była częścią Otchłani! Ale czy to możliwe, by skraść jednemu światu cały kontynent i umieścić go na wodach drugiego świata?
- Tak, teraz zaczynasz rozumieć. - odezwał się Mankar Camoran. - Tamriel to tylko kolejna z daedrycznych krain Otchłani, utracona dawno temu, gdy jej książę został zdradzony przez własne sługi.
Książę Lorkhan? Martin nigdy nie wspominał mi, by istniał władca Otchłani o tym imieniu. Kim jest ten cały Lorkhan? Nagle mnie i pozostałych śmiertelników zaatakował daedroth. Ten atak wyrwał mnie z zamyślenia. Zgładziłam napastnika ostrzem mego miecza.
- Lord Dagon nie może najechać Tamriel, własnego dziedzictwa! On przybył, by oswobodzić okupowane krainy! - przemówił Mankar Camorański.
Na bogów! Co jeśli moja misja wcale nie jest słuszna? Może czynię coś złego stając Mitycznemu Brzaskowi na drodze. Może wyznawcy Mehrunesa Dagona mają rację i pragnął jedynie dobra ludzkości. Może Tamriel powinna znów należeć do Otchłani. Ale przecież podążam ścieżką, którą wskazali mi bogowie...
- Odpowiedź sobie na pytanie! - zagrzmiał wszechobecny głos Mankara. - Jak to jest, że potężni bogowie umierają, a daedry wciąż trwają? Dlaczego daedry otwarcie objawiają się ludziom, a bogowie skrywają się za posągami i pustymi słowami kapłanów-zdrajców? To proste... to wcale nie są bogowie. Prawdę masz cały czas przed oczami, od momentu narodzin: Daedry są prawdziwymi bogami tego wszechświata. 
Zrobiło mi się słabo. Zaczęłam wątpić we wszystko, w co dotąd wierzyłam. Co jeśli to właśnie Daedryczni Książęta są prawdziwymi stwórcami Nirnu, a Wielka Dziewiątka pragnie go unicestwić? Co ja tu właściwie robię? Przybyłam tu zniszczyć ten piękny świat? Mam zniszczyć Raj? Ależ nie mogę tego uczynić!  
- Czego chcesz śmiertelna istoto? - zwróciła się do mnie stojąca nieopodal Redgardka.
- Zwracasz się do mnie, jak daedra. - zauważyłam.
- Zwracam się do ciebie, jak nieśmiertelna do śmiertelnej. - powiedziała kobieta. - Wszyscy tutaj jesteśmy Wyniesionymi Nieśmiertelnymi z Gaiar Alata, lecz ty nie jesteś jedną z nas.
- Gaiar Alata to ten piękny świat, w którym się znajdujemy? - spytałam.
- Gaiar Alata to nazwa, którą nadał temu miejscu Mistrz. - odpowiedziała Redgardka. - My przeważnie nazywamy je Rajem. Zakazana Grota to jedyna droga wyjścia z Dzikiego Ogrodu.
- Jesteśmy teraz właśnie w Zakazanej Grocie?
- Nie. Tylko ci, którzy noszą Okowy Wybrańców, mogą wstąpić do Zakazanej Groty, ale nigdy nie wracają, więc nie wiemy, jaki czeka ich tam los.
- A jak żyje się wam w Dzikim Ogrodzie? - zapytałam.
- Wszyscy tu zginęli w służbie Mistrzowi. Jak obiecał nam Mistrz, jesteśmy nieśmiertelni, jak daedry. Lecz nasze obecne życie jest koszmarem. Stworzenia z ogrodu nieustannie nas dręczą. Gdy nas zabiją, niedługo później odzyskujemy życie, i tak bez końca. Nikt jeszcze nie odkrył sposobu na opuszczenie ogrodu, oprócz niewielu, którzy otrzymali Okowy Wybrańców, i możliwość wejścia do Zakazanej Groty.
- To straszne! - zawołałam. - Tak więc prawdziwe piekło wygląda, jak najprawdziwszy raj. Nic nie jest tym, czym się wydaje.
Mogłoby się wydawać, że nieśmiertelność jest tym, czego wszyscy pragniemy. Lecz czy życie nie jest ciągłym umieraniem w bólach i męczarniach, a śmierć kresem tego umierania? Jakimż niewyobrażalnym przekleństwem może być nieśmiertelność! Jakże wielka była mądrość i łaskawość twórców wszechświata, iż podarowali nam wspaniały dar - śmierć. Lecz kto stworzył Nirn? Aedry, czy daedry?
- Julianos i Dibella i Stendarr to zdrajcy Lorkhana udający bóstwa w księstwie, które utraciło światło, które je prowadziło. - przemówił Mankar Camorański. - Oszukiwali was przez wieki. Jak sądzisz, dlaczego wasz świat był zawsze miejscem bitew, areną dla potęg i nieśmiertelnych? To Tamriel, kraina zmian, brat szaleństwa i siostra podstępu. Wasi fałszywi bogowie nie mogli napisać historii całkiem od nowa. Dlatego pamiętacie opowieści o Lorkhanie, znienawidzonym, martwym mistyfikatorze, którego serce przybyło do Tamriel. Lecz, jeśli bóg może umrzeć, jak mogło przeżyć jego serce? On jest daedrothą! Tamriel to daedroci! Daedra nie może umrzeć, więc wasi tak zwani bogowie nie mogą go całkowicie wymazać z waszej pamięci. Czym jest nauka, miłość i łaska w porównaniu z przeznaczeniem, nocą i zniszczeniem? Bogowie, których czcicie to marne cienie pierwszej przyczyny.  
- Nie! - wykrzyknęłam. - Nie ma potęgi większej nad miłość! Nawet jeśli Daedryczni Książęta są prawdziwymi stwórcami świata, nie oddam im pokłonu. Nawet jeśli są wszechmocni nie będę ich czcić. Moimi bogami są istoty, które głoszą miłość i zsyłają ją na świat. Będę oddawać im cześć, nawet jeśli okaże się, że są bezsilni i bezbronni. Akatosh jest Najwyższym Bogiem, a miłość najwyższą potęgą wszechświata!  
Odpowiedział mi szyderczy śmiech odbijający się echem po ścianach jaskini. Podążyłam w głąb groty. Po dłuższej wędrówce odnalazłam głaz, na którym znajdował się świetlisty symbol Otchłani. Domyśliłam się, że stoję przed zapieczętowanym przejściem do Zakazanej Groty. Kobieta, z którą rozmawiałam, powiedziała, że można tam wejście jedynie mając Okowy Wybrańców, natomiast Kathutet twierdził, że posiada klucz do Zakazanej Groty. Oczywiście! Klucz nie zawsze jest kluczem! Okowy Wybrańców muszą znajdować się przy jego ciele. Natychmiast zawróciłam. Po chwili stałam już nad martwym ciałem Kathuteta. Na jego nadgarstkach znajdowały się metalowe obręcze. Zdjęłam je z łatwością i założyłam na własne nadgarstki. Natychmiast zaświeciły się na czerwono i mocno zacisnęły. Nie byłam wstanie ich zdjąć. Domyślałam się jednak, iż są to właśnie Okowy Wybrańców, dzięki którym wkroczę do Zakazanej Groty. Udałam się w stronę zapieczętowanego przejścia. Gdy stanęłam przed nim, okowy zaświeciły się na czerwono i głaz odsunął się. Przeszłam na drugą stronę, a głaz powrócił na swoje miejsce, zamykając mi drogę odwrotu. Znalazłam się w miejscu, które przypominało mi nieco Królestwo Mehrunesa Dagona. Byłam w przestronnej jaskini pełnej krętych korytarzy oraz kraterów wypełnionych wrzącą lawą. Nie uszłam wielu kroków, gdy rzucił się na mnie wielki postrach klanów. Zabiłam go jednym mocnym cięciem mego miecza. Udałam się przed siebie i nagle drogę zaszedł mi wysoki elf w stroju Mitycznego Brzasku, a więc w szkarłatnym płaszczu z kapturem przysłaniającym czarne skórzane ubranie oraz z czarnymi skórzanymi rękawicami kata na swoich dłoniach. Natychmiast zacisnęłam dłoń na rękojeści mego miecza.
- Nosisz okowy, ale nie jesteś więźniem. Kim jesteś? Co ty tu robisz? - spytał elf.
W odpowiedzi wyciągnęłam miecz z pochwy i oświadczyłam:
- Jestem tu, bo zamierzam zabić Mankara.
- Naprawdę możesz to zrobić? - ku memu zdumieniu elf ucieszył się. - Możesz powstrzymać ten niekończący się koszmar? Potrafisz pokonać Mankara Camorańskiego? I wyzwolić dusze wszystkich nieszczęśników, którzy za nim podążyli?
- Mam taką nadzieję. - odpowiedziałam zdziwiona.
- Słuchaj, mogę ci pomóc. - powiedział Altmer. - Nazywam się Eldamil. Bez mojej pomocy nigdy nie opuścisz Zakazanej Groty.
- Dlaczego miałbyś mi pomagać? - spytałam.
- Byłem wśród najeźdźców w Kvatch. - odrzekł Eldamil. - Nie mieli szans. Wzięliśmy ich z zaskoczenia i zdobyliśmy mury pierwszym szturmem. Ale i tak walczyli. Rozpaczliwie. Chyba myśleli, że warto bronić tego ich zepsutego, zwyczajnego świata. Zabito mnie, gdy bitwa się skończyła. Troje mieszkańców miasta, schowanych w piwnicy, zaatakowało mnie, gdy wszedłem do ich domu, szukając niedobitków. Rozdarli mnie na strzępy, choć bez wątpienia zostali natychmiast zabici przez mych towarzyszy. Wiele czasu miałem, by zastanawiać się nad swymi uczynkami, odkąd tu przybyłem. Zastanawiać się i żałować. Cała wieczność żalu. Mój Pan, karząc mnie za słabość, zesłał mnie tu, bym torturował mych byłych towarzyszy, podobnie jak ja niewdzięcznych za jego dar wiecznego życia.
Przedziwne było to, co powiedział, lecz czułam, że mówi prawdę. Być może na nawrócenie nie jest za późno nawet po śmierci. Schowałam miecz.
- Jak możesz mi pomóc? - spytałam.
- Nikt, kto ma na sobie Okowy Wybrańców, nie może opuścić groty. Drzwi nie otworzą się, a inne wyjście nie istnieje. Mogę je zdjąć, ale to wymaga czasu. Nadzorca-Dremora będzie tu za chwilę. Udawaj więźnia, póki nie odejdzie. Po prostu zachowuj się jak więzień i rób, co mówię. Gdy Orthe sobie pójdzie, poszukamy cichego miejsca i zdejmiemy okowy.
Nie wiedziałam, co zrobić. Przeczucie mówiło mi, że powinnam zaufać temu elfowi, ale czy naprawdę rozsądnie jest obdarzyć swoim zaufaniem mordercę i zdrajcę, który do końca życia pozostał wiernym wyznawcą Mehrunesa Dogona, i dopiero po śmierci zaczął tego rzekomo żałować? Czy naprawdę powinnam mu ufać? Spojrzałam mu w oczy i poczułam żal. Cała wieczność żalu - jakie to straszne!
- Zgadzam się. - powiedziałam i natychmiast poczułam w swej duszy rozkoszny smak zaufania.
- Dobrze. Chodź za mną i nie przejmuj się. Możesz mi zaufać. - stwierdził Eldamil z uśmiechem.
Poprowadził mnie nad krater wypełniony lawą, nad którym zawieszono wielkie klatki. Nagle podeszła do nas dremora w daedrycznej zbroi.    
- Co się tu dzieje? Kto to? - spytał nadzorca groźnie.
- Więzień, przysłany przez... - Eldamil nie zdążył dokończyć, gdyż dremora przerwała mu.
- Okaż szacunek, robaku! Chyba, że chcesz skończyć w klatkach razem z nimi.
- Tak, kynreeve. - Eldamil złożył ręce i pochylił głowę, poczym nie podnosząc wzroku na swego rozmówcę mówił dalej. - Panie, Kathutet przysłał tego więźnia na przesłuchanie. Miałem właśnie zaczynać.
- To nie jest jedna ze sług Mankara Camorańskiego z Ogrodu. Kim ona jest? - zagrzmiał groźnie nadzorca.
- Nic nie umyka twej czujności, kynreeve. - powiedział Altmer spokojnie. - Kathutet też się zastanawiał. Dlatego przysłał ją na przesłuchanie.
Eldamil w tej chwili zrobił na mnie ogromne wrażenie. Co za spryciarz! Jak wspaniale wybrnął z tej trudnej sytuacji. Przebiegłość godna podziwu!
- Cóż... kontynuować. - odpowiedział nadzorca, który zupełnie dał się zwieść sprytnemu elfowi.
- Oczywiście, kynreeve. - Eldamil skłonił się dremorze, poczym zwrócił się do mnie z pogardą. - Do klatki, więźniu! Już!
Poczułam niepewność i lęk. Jedna z zawieszonych nad podłużnym kraterem klatek otworzyła się, a Eldamil spojrzał na mnie rozkazująco. Czy odgrywał tylko swoją rolę kata w obecności nadzorcy, czy naprawdę zamierzał mnie uwięzić i pokrzyżować me plany? Wcześniej postanowiłam mu zaufać, a teraz było chyba za późno, by sie wycofać. A może nie? Na bogów, czy powinnam mu ufać? Coś w mojej duszy szepnęło: "tak", a ja zdecydowałam się na niewyobrażalne szaleństwo. Posłusznie weszłam do klatki, a drzwiczki zatrzasnęły sie za mną. Byłam w potrzasku. Ogarnęło mnie przerażenie. Uczucie to wzmogło się jeszcze, gdy Eldamil podszedł do machiny sterującej klatkę i począł opuszczać ją w dół. Ujrzałam zwęglone zwłoki jakiegoś śmiertelnika w sąsiedniej klatce. Czy Eldamil za chwilę zanurzy mnie w gorącej lawie? Klatka wciąż opuszczała sie powoli. Opadałam coraz niżej i niżej, z każdą sekundą znajdując się coraz bliżej lawy. Jak mogłam być tak głupia?! Posłusznie weszłam do klatki powierzając swoje życie w ręce mordercy i zdrajcy, w ręce wroga! Co mnie podkusiło? Jak mogłam zaufać temu Altmerowi?! Jakże marnie zginę! A może nie? Może Eldamil podniesie klatkę w ostatniej chwili. Może wcale mnie nie zdradzi. Spód klatki, na którym stałam prawie już dotknął powierzchni lawy. Krzyknęłam rozpaczliwie. Byłam już zupełnie pewna, że za chwilę umrę w męczarniach. Nagle klatka zatrzymała się i powoli zaczęła sie podnosić. Pomału zaczęło ze mnie opadać napięcie. Kiedy znalazłam się nad kraterem, Eldamil otworzył klatkę z drugiej strony, tak iż wydostałam się na przeciwna stronę krateru niż ta, na której sam się znajdował. Dremorowego nadzorcy już nie było.
- Spotkamy się w głębszej części jaskiń, gdzie będę mógł usunąć Okowy Wybrańców z twoich nadgarstków. - zawołał elf.
- Dobrze. - odpowiedziałam i wciąż oszołomiona falą emocji, która mnie przed chwilą zalała, pobiegłam wąskim korytarzem oddalając się od klatki.
Natknęłam się na atronacha burzy, jednak zdołałam zabić go ostrzem mego miecza. Pobiegłam dalej, aż do kolejnego głazu z symbolem Otchłani, który odsunął się, gdy do niego podeszłam. Za nim znajdował się kolejny skalny korytarz. Przemierzyłam go i znalazłam się przed drzwiami, których nie mogłam otworzyć. Po chwili usłyszałam, że ktoś się zbliża, że praktycznie stoi już za mną. Odwróciłam się gwałtownie dobywając miecza.
- To ja! - zawołał Eldamil nim zdarzyłam go zranić. - Udało ci się. Liczyłem, że poradzisz sobie bez żadnych problemów.
- Przez chwilę byłam pewna, że chcesz mnie usmażyć. - przyznałam chowając miecz do pochwy.
- Mówiłem ci, że możesz mi zaufać. - powiedział Eldamil.
- A kto tak nie mówi?
- Jednak mi zaufałaś.
- I nie popełniłam błędu. - uśmiechnęłam się.
Dopóki nie przeżyłam przygody z klatką, nie wiedziałam, czym naprawdę jest zaufanie. Ufać to znaczy zgodzić się na bycie bezsilnym i bezbronnym wobec kogoś innego, powierzyć swój los w czyjeś ręce i podjąć najwyższe ryzyko. Zaufanie, które nie zostaje zawiedzione, przynosi ogromną radość, ponieważ przepełnia serce miłością, nie tylko do osoby, której się zaufało, ale do całego świata, który trwa w ufności do siebie samego. Jeśli ktoś nigdy nikomu naprawdę nie zaufał, świadomy ryzyka, jakie to za sobą niesie, to doprawdy nie zna istoty nadziei ani nie czuje w pełni rozkoszy miłości do bliźniego i samego siebie.
- Zdejmijmy z ciebie te okowy. - powiedział Eldamil i chwycił mnie za nadgarstki.
Przekręcił stalowe bransolety kilka razy, aż odczepiły się z moich rak.
- I gotowe. - zawołał rzucając okowy na ziemię. - Nie jesteś juz więźniem Zakazanej Groty.
- Dziękuję. - odpowiedziałam patrząc na niego z wdzięcznością.
- Pójdę z tobą. - stwierdził elf. - Pomogę ci zabić Mankara Camorańskiego. Posiadam pewną moc...
- Pewnie przyda mi się twoja pomoc. - ucieszyłam się.
- Nie stanowię wyzwania dla Mankra Camorańskiego, lecz być może razem zdołamy znaleźć sposób, by go pokonać. Prowadź.
Teraz bez problemu otworzyłam drzwi. Znaleźliśmy się w kolejnym wąskim korytarzu. Podążyliśmy przed siebie.
- Bardzo dobrze, czempionie! - odezwał się głos Mankara. - Zręcznie i płynnie posuwasz się do przodu. Być może mnie jednak dościgniesz.
Zatrzymałam się gwałtownie.
- Czy ty również go słyszysz, czy przemawia tylko do mnie? - zwróciłam się do Eldamila.
- Kto taki? - zapytał zdziwiony elf.
- Mankar Camorański.
- Nie możemy go słyszeć. Znajduje się w swoim zamku Carac Agaialor.
- W tym świecie nic nie jest takim, jakim się wydaje. - szepnęłam.
- Myślisz, że z ciebie drwię? - spytał głos Mankara. - Nieprawda. W twoim przybyciu słyszę kroki przeznaczenia. Jesteś ostatnią nadzieją upadającej Tamriel. Pomagam w narodzinach Mitycznego Brzasku, odrodzonej Tamriel.
Eldamil i ja wciąż szliśmy przed siebie. Poczuliśmy powiew świeżego powietrza świadczący o tym, że znajdujemy się już blisko wyjścia na powierzchnię, gdy nagle rzucił się na nas xivilai uzbrojony w dwuręczny topór. Eldamil poraził go magiczną energią, a on uderzył go toporem. Ostrze potężnej broni utknęło w żebrach nieszczęsnego elfa. Wykorzystałam tę chwilę, by przebić xivilai moim mieczem. Gdy mój przeciwnik już nie żył, wyrwałam jego topór z piersi Eldamila. Altmer był martwy, lecz wiedziałam, że za chwilę powróci do życia. Tak też stało się istotnie. Jego rana zabliźniła się w błyskawicznym tempie, poczym wziął on głęboki oddech i otworzył oczy. Pomogłam mu wstać.
- Jak to jest umierać? - spytałam.
- Samo umieranie jest nawet przyjemne, podobne do zasypiania, ale pojawiający się wcześniej ból to inna sprawa. - odpowiedział Eldamil z westchnieniem.
- Być może śmierć istnieje, by uwalniać nas od bólu. Mankar Camorański odebrał ci tę łaskę. - powiedziałam.
- Szkoda, że wcześniej nie pomyślałem o tym, że śmierć jest łaską, a nieśmiertelność może być przekleństwem.
- Pora zakończyć ten koszmar. - to mówiąc podeszłam w stronę wyjścia z groty.
Był to otwór przyozdobiony błękitnymi kwiatami, przez który wdzierało się do jaskini światło słońca.
- Witam cię, jeśli naprawdę jesteś wysłannikiem przeznaczenia. Męczą mnie samozwańczy bohaterowie, którzy stają na mej drodze a ostatecznie okazują się niegodni. - odezwał się Mankar Camoran, gdy w towarzystwie Eldamila wydostałam się z Zakazanej Groty.
Powitały nas jasne promienie słońca i świeży zapach morskiej bryzy. Zanurzyliśmy się w zieleni gęstych traw. Przed nami ujrzałam marmurowy pałac o dziwnym kształcie. Nagle Eldamil zatrzymał się gwałtownie.
- Co się stało? - spytałam go, również się zatrzymując.
- Jeśli zdołasz zniszczyć ten świat, to co stanie się z moją duszą? Modliłem się, by Raj Mankara Camorana przestał istnieć. Akatosh musiał usłuchać moich modlitw. Nawet tutaj. Nawet po tym wszystkim, co zrobiłem. Przysłał tu ciebie, ale wątpię, by mi wybaczył. Przez całe życie służyłem Mehrunesowi Dagonowi, więc teraz tak, czy inaczej, uwięzi on mnie w Otchłani.
- Nieprawda! - zaprotestowałam. - Akatosh mu na to nie pozwoli. Z pewnością wybaczył ci już dawno temu. Zabierze cię do swojego królestwa, gdy tylko zabiję Mankara.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Po prostu wierzę w Akatosha. - odpowiedziałam z uśmiechem.
- Pomódl się do niego za mnie. Ciebie wysłucha.
- Dobrze, pomodlę się za ciebie, aczkolwiek uważam, że Akatosh zrobi wszystko, by cię ocalić niezależnie od tego, czy ktokolwiek go o to poprosi.
Wspięliśmy się po białych schodach i znaleźliśmy się nieopodal dziwnego pałacu, przed marmurowym podestem, na którym stała Altmerka w szacie Mitycznego Brzasku.
- Moje ponowne pojawienie się ciebie zaskakuje, prawda? - zapytała elfka spoglądając na mnie z góry.
- Nie pamiętam cię. - przyznałam.
- Sama odebrałaś mi życie. - powiedziała Altmerka.
- Odebrałam życie wielu śmiertelnikom.
- Jestem Ruma Camorańczyk, córka Mankara Camorana. Zabiłaś mnie w grocie nad Jeziorem Arrius.
- To ty kazałaś mi złożyć w ofierze Jeeliusa? Tak, teraz pamiętam.
- Zamiast odebrać życie temu bezwartościowemu Argonianinowi zabiłaś mnie i wielu innych wyznawców Mehrunesa Dagona, ale jak widzisz, w świecie, który stworzył mój ojciec wciąż żyjemy.
- Wkrótce zniszczę ten świat.
 - Nie masz pojęcia o skali potęgi, jaką dysponuje mój ojciec. Sądzisz, że zdołasz nas powstrzymać? Wkrótce Mehrunes Dagon zstąpi na Tamriel po raz pierwszy od Ery Mitycznej, a nasze zwycięstwo będzie pełne. Chodź, mój ojciec pragnie powitać cię w Carac Agaialor. - Ruma odwróciła się i zeszła z postumentu udając się w stronę pałacu.
Podążyłam za nią. Muszę przyznać, że zrobił na mnie ogromne wrażenie sposób, w jaki chodziła w swoich ciężkich czarnych butach o grubej podeszwie, oraz to, jak eksponowała czarne skórzane rękawice na swych dłoniach. Dyskretne oznaki sadyzmu zawsze przyciągają moją uwagę. Z boku podszedł do mnie jakiś inny Altmer w szatach Mitycznego Brzasku.
- No, jesteś wreszcie. Sługa pretendenta Septimów... - spojrzał na mnie z lekką pogardą.
- Czy ciebie również zabiłam? - spytałam zatrzymując się przed nim.
- Owszem. - odpowiedział elf. - Jestem Raven Camorańczyk. Parę miesięcy temu uwolniłaś mnie z więzów śmiertelnego ciała.
- Jakże mi przykro! - odparłam sarkastycznie.
- Wciąż wierzysz, że masz jakąkolwiek szansę, co? - Raven uśmiechnął się drwiąco. - Wiedzieliśmy, że prędzej, czy później tu trafisz. To nie ma jednak żadnego znaczenia. Lepiej nie każ memu ojcu dłużej na siebie czekać. Liczył, że przybędziesz wiele godzin temu. Bo przybywasz po to, aby go ujrzeć, prawda?
- Prawda. Aby go powstrzymać, najpierw muszę go ujrzeć. - odpowiedziałam.
Ruma i Raven poprowadzili mnie do wnętrza pałacu. Endoril wszedł za nami. Mankar Camorański zasiadał na tronie, na szczycie schodów. Był ubrany w błękitną szatę, a na jego piersi lśnił Amulet Królów.
- Długo na ciebie czekałem, czempionie dawnej Tamriel. - Mankar podniósł się z tronu. - Jesteś ostatnim tchnieniem odchodzącej ery. Oddychasz stęchłym powietrzem fałszywej nadziei.
Podeszłam do podwyższenia, na którym stał przywódca Mitycznego Brzasku, i zatrzymałam się tuż przed nim. Ruma stanęła po jego prawicy, a Raven po lewicy, odwracając się do mnie twarzami. Endoril zatrzymał się za mną.
- Jakim cudem nosisz na szyi Amulet Królów? - spytałam zdziwiona starego Altmera. - Tylko śmiertelnik z rodu Septimów może go nosić.
- Zdaniem większości uczonych jedynie potomkowie Świętej Alessii mogą nosić Amulet Królów, w którym to po dziś dzień znajduje się jej dusza. - stwierdził Mankar Camoran. - Lecz sprawy dziedziczenia są najbardziej zawiłymi sprawami świata. Septimowie nieraz brali sobie za żony kobiety z rodu Camoran. Jestem nieślubnym synem Haymona Camorana zwanego Uzurpatorem, który był bratankiem Cesarza Uriela Septima IV.
Słowa przywódcy Mitycznego Brzasku znów mnie zaskoczyły. Rasę dziedziczy się zawsze po matce, przynależność rodową zwykle po ojcu, a jak dziedziczy się smoczą krew?
- Nie obchodzi mnie, czy jesteś spokrewniony z Septimami, czy też nie. I tak cię zabiję. - powiedziałam dobywając miecza.
- Jak mało pojmujesz! - zawołał Mankar Camorański. - Nie powstrzymasz Lorda Dagona. Mury między naszymi światami walą się. Z każdym powstałym na firmamencie pęknięciem Mityczny Brzask jest coraz bliżej. Już wkrótce, zamazane linie zniknął całkowicie. Tamriel i Otchłań staną się jednym! Narodzi się Mityczna Era! Lord Dagon znów kroczyć będzie w Tamriel. Nirn zostanie przebudowany. Na ruinach starego świata powstanie nowy. Moja wizja się ziści. Mundus zostanie oczyszczony ze słabości. Zarówno śmiertelnicy jak i nieśmiertelni zostaną oczyszczeni w ogniu naprawiciela. Mój długi pojedynek z Septimami dobiega końca i ja jestem górą. Cesarz nie żyje. Amulet Królów jest mój. A ostatni z obrońców ostatniego sponiewieranego Septima stoi przede mną, w samym sercu mej potęgi. Sprawdźmy, kto w końcu okazał się silniejszy. - Mankar Camoran zasiadł na swym tronie.
- Skończyłeś swój wywód? Jeśli tak, to mam jedno pytanie. - powiedziałam opuszczając miecz. - Dlaczego wciąż żyję? Przecież mogłeś mnie zabić już dawno temu.
- Owszem.
- Więc?
- Jesteś i tak na przegranej pozycji.
- Zrobiłeś wszystko, żeby mi to udowodnić, ale mnie nie zabiłeś. Nie myślisz chyba, że się poddam. Ja się nigdy nie poddaję! Jeśli spróbuję cię teraz zabić, to w najgorszym wypadku poniosę śmierć. Sam udowodniłeś mi przed chwilą, jak bezwartościowe jest życie same w sobie. Dobrze wiesz, że jeśli mnie zabijesz Akatosh nie pozwoli ci zatrzymać mojej duszy w twoim świecie, dlatego wciąż żyję, prawda? Chcesz mojej duszy. Jednak jej nie dostaniesz, ponieważ za chwilę któreś z nas będzie martwe.
- Jeśli zginiesz, przegrasz. - powiedział Mankar Camorański. - Zwyciężyć możesz jedynie przystępując do Mitycznego Brzasku.
- Ach, więc o to toczy się gra?! O honor! Istotnie to zmienia postać rzeczy. Wygłosiłeś mi swój wykład, aby udowodnić, że moją jedyną szansą na zwycięstwo jest poparcie ciebie, ponieważ ty już praktycznie wygrałeś! - mówiąc to wstąpiłam na podwyższenie i stanęłam tuż przed starym Altmerem. - Wiesz co? Stoję przed tobą i twoimi dziećmi praktycznie bezbronna w twoim własnym świecie, w którym jesteś prawie wszechmocny. Udało ci się. Udowodniłeś mi, że dalsza walka nie ma sensu, bo nie ma szans na to, by zakończyła się zwycięstwem. Nie pomyślałeś tylko o jednej rzeczy.
- Jakiej?
- Dla mnie walka jest sensem sama w sobie! - to mówiąc zamachnęłam się mieczem i cięłam Mankara Camorańskiego w ramię, którym zdążył się osłonić.   
Ruma i Raven porazili mnie magiczną energią. Ból przycisnął mnie wręcz do podłogi. Na szczęście Endoril rzucił jakieś potężne zaklęcie, które na jakiś czas odwróciło uwagę dzieci Mankara Camorana. Wycofałam się na boczne schody. Stary Altmer podążył za mną. Na schodach udało mi się go zranić w pierś. Była to jednak rana powierzchowna, a w następnej chwili dosięgło mnie jego zaklęcie, które wytrąciło mi miecz z ręki. Potknęłam się i upadłam na schody, a Mankar Camoran chwycił do ręki sztylet i zbliżył się do mnie. Już miał mnie dźgnąć, gdy nagle Amulet Królów ześlizgnął się z jego szyi i wpadł mi wprost do rąk. Stary Altmer schylił się, by mi go odebrać, a ja mocnym kopnięciem zepchnęłam go ze schodów.
- W twoich żyłach chyba jednak nie ma smoczej krwi! - zawołałam trzymając mocno amulet.
Mankar Camorański upadł tak niefortunnie, że nie był wstanie już się podnieść. Szybko zbiegłam na dół i chwyciłam mój miecz dokładnie w tej samej chwili, w której Raven padł martwy w pojedynku z Endorilem, na którego rzuciła się Ruma. W następnej chwili zdołała go zabić, nim jednak dobiegła do mnie, ostrzem mojej Srebrnej Gwiazdy przebiłam serce jej ojca. Pałac zaczął się walić. Ogromne fragmenty sufitu zaczęły spadać na ziemię. Skuliłam się pod ścianą przyciskając do swej piersi Amulet Królów. Gruzy spadały na moją głowę.     
Nagle nastała cisza. Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że znajduję się w Wielkiej Sali, w Świątyni Władcy Chmur. Portal, przez który przeszłam zniknął. Pozostały po nim tylko ślady sadzy na podłodze. Martin stał przed kominkiem w królewskich szatach. Miał na sobie fioletowy płaszcz obszyty białym futrem z małymi czarnymi plamkami oraz przepiękną czerwoną koszulę zdobioną złotem. Gdy spotkałam jego ojca, był bardzo podobnie ubrany. Rycerze Ostrzy klęczeli wokół mnie. Martin podszedł do mnie i podając mi dłoń delikatnie podniósł mnie z podłogi.
- Wróciłaś! - zawołał z ulgą w głosie. - Czy to oznacz, że...?
- Mankar Camoran nie żyje. - powiedziałam.
- Udało ci się. Poległ, czyli... masz Amulet Królów! - Martin ujrzał amulet, który wciąż trzymałam w dłoni.    
- Proszę. - podałam mu klejnot. - Amulet należy do ciebie.
- Należy do mnie? Amulet Królów? - Martin nawet nie dotknął artefaktu, który dla niego zdobyłam. - Tak twierdzisz i tak twierdził Jauffre. Jeśli to prawda, jeśli Cesarz rzeczywiście był moim ojcem, będę w stanie go założyć. Tylko potomkowie Septimów mogą nosić Amulet Królów.
Uklękłam przed moim Cesarzem i trzymając Amulet Królów w oby dłoniach podałam mu go mówiąc:
- Załóż amulet, wasza wysokość.
- Tak, oczywiście. Na co ja czekam? W końcu to moje przeznaczenie. Nikt nie oprze się przeznaczeniu. - Martin chwycił artefakt w swe dłonie.
Po chwili Amulet Królów spoczywał już na jego piersi lśniąc rubinowym blaskiem.
- Widzisz, jesteś synem Uriela. - powiedziałam podnosząc się z kolan.
- Nie potrzebowałem amuletu, żeby o tym wiedzieć. - Martin uśmiechnął się. - Wiedziałem o tym od czasu naszego spotkania w Kvatch. Ale jedną sprawą jest mówić o zostaniu Cesarzem, a zupełnie inną nim być.
- To ty jesteś Cesarzem.
- Jeszcze nie. Póki nie rozpalimy na nowo Smoczych Ogni, Wrota Otchłani pozostają otwarte, a inwazja Mehrunesa Dagona trwa. W czasie twej nieobecności wysłałem posłańca do kanclerza Ocato. Czeka na nas w Cesarskim Mieście.
- Po co mammy się spotkać z kanclerzem?
- Kanclerz Ocato przewodzi Radzie Starszych. Rada rządzi pod nieobecność Cesarza. Nie spodziewam się żadnych sprzeciwów ze strony Rady Starszych, lecz musimy uwzględnić ich władzę. Udajmy się niezwłocznie do Cesarskiego Miasta, zanim wróg otrząśnie się po śmierci Mankara Camorańskiego.
Wyszliśmy ze Świątyni Władcy Chmur i wsiedliśmy na konie czekające na dziedzińcu. Pognaliśmy galopem na południe.  Ja oczywiście podróżowałam na wierzchowcu należącym niegdyś do Jauffre, a Martin na swoim własnym koniu pochodzącym z Opactwa Weynon. W połowie drogi zwolniliśmy tępo. Na szczęście nikt nas nie zaatakował.
- Martinie, kim jest Lorkhan? - spytałam.
- Skąd o nim wiesz? - mój Cesarz był najwyraźniej zdziwiony.
- Mankar Camorański powiedział mi, że Tamriel była kiedyś królestwem Otchłani należącym do Lorkhana. - wyjaśniłam.
- Powiedział ci, że Tamriel była królestwem Otchłani?! - zdziwienie Martina przemieniło się w zaskoczenie.
- Tak. Czy to możliwe?
 Mój Cesarz zamyślił się.
- Tak... to by właściwie sporo wyjaśniało. - przyznał.
- Więc kim jest Lorkhan? - spytałam.
- Tego tak naprawdę nikt nie wie. - odpowiedział Martin. - Niektórzy twierdzą, że był aedrą, a inni widzą w nim daedrę. Nazywa się go "brakującym bogiem". Wielu uczonych twierdzi, że był bezpośrednio odpowiedzialny za stworzenie Nirnu. To on stworzył istoty śmiertelne. Występuje we wszystkich mitycznych tradycjach Tamriel, ale w każdej przedstawiany jest zupełnie inaczej.
- To znaczy?
- Niektóre tradycje mówią, że przekonał aedry do stworzenia Nirnu, inne, że je oszukał. Jeszcze inne głoszą, że umarł oddając swoje życie, aby utworzyć Nirn. W Morrowind jest istotą związaną z Psychicznym Dążeniem, procesem, w którym śmiertelnicy mieli znaleźć się wyżej od bogów, którzy ich stworzyli. Dla wysokich elfów jest w najwyższym stopniu bezbożny w całej wysokiej mocy, gdyż na zawsze przerwał kontakt z boską sferą. W legendach, prawie zawsze występuje jako arcywróg Aldmerów. Wraz z Akatoshem, jest jedynym bóstwem występującym w każdej religii Tamriel. Jednak opinie o nim zmieniają się co chwila. Generalnie Lorkhan uważany jest za wrogów elfów. Dunmerzy mają do niego mniej jadowity stosunek niż pozostałe elfy, ponieważ wierzą, że ich śmiertelność jest sprawdzianem siły, oraz, że ich rasa jest ostatecznie przeznaczona do odzyskania nieśmiertelności, a Lorkhan jest po prostu jedną z przeszkód do pokonania.
- Mankar Camoran twierdził, że Lorkhan był daedrycznym księciem.
- Być może tak, a może nie.
- A co ty o tym myślisz?
- Być może Tamriel istotnie była kiedyś częścią Otchłani. Jej królestwa są tak naprawdę tożsame z Daedrycznymi Książętami. Słyszałem wiele legend o Lorkhanie. Niemal wszystkie podkreślają, że każdego dnia stąpamy po jego ciele. Może Lorkhan to po prostu... Tamriel.
- To ciekawe. - przyznałam.
Przejechaliśmy przez las i ujrzeliśmy w oddali Wieżę z Białego Złota.
- Dawno temu w Cesarstwie istniał urząd Wielkiego Czempiona Cyrodiil. - powiedział Martin. - Osoba sprawująca ten urząd była głównym obrońcą oraz doradcą Cesarza, a także jego zastępcą i namiestnikiem. Czy zgodzisz się zostać moją Wielką Czempionką?
- Ależ, oczywiście! - ucieszyłam się. - To będzie dla mnie zaszczyt.
- W takim razie wiem już, jaki będzie pierwszy dekret, który wydam. Zresztą napisałem już o tym w liście do kanclerza Ocato.
O zachodzie słońca dojechaliśmy do bram Cesarskiego Miasta. Zostawiliśmy nasze wierzchowce na północnym moście.
- To twój wieli dzień. - powiedziałam spoglądając na Martina.
- To nasz wielki dzień. - mój Cesarz podał mi swą dłoń.
Razem wkroczyliśmy do stolicy Cesarstwa. Obydwoje wyglądaliśmy dostojnie. Martin miał na sobie królewskie szaty, a ja moją Rubinową Suknię. Co prawda mój strój zniszczył się nieco w Camorańskim Raju, miałam podarty prawy rękaw, zabłocony spód sukni, a w gorsecie brakowało mi kliku rubinów, ale mimo to wyglądałam pięknie. Ludzie na ulicach poczęli bacznie nam się przyglądać, a po pewnej chwili wiwatować na naszą cześć. Moje serce przepełniała radość. Wszystko zmierzało ku szczęśliwemu zakończeniu. Byłam pewna, że za chwilę odbędzie się koronacja Martina i zakończy sie Kryzys Otchłani. Byłam pewna, że mój ukochany przyjaciel przez wiele lat będzie władał Tamriel i doprowadzi ją do świetności, której dotąd nie znała, a ja będę stać wiernie u jego boku i chronić go od wszelkich niebezpieczeństw.     
Minęliśmy strażników i wkroczyliśmy do Pałacu Cesarskiego. Skierowaliśmy swe kroki do komnat Rady Starszych. Czekał tam już na nas kanclerz Ocato.
- Witaj w Pałacu Cesarskim, pani! - jeden ze strażników skłonił mi się od progu.
Weszliśmy do wnętrza komnaty. Wielki Kanclerz Ocato wyszedł nam na przeciw, poczym padł przed Martinem na kolana i oświadczył:
- Martinie Septimie, w imieniu Rady Starszych przyjmuję twoje pretensje do tronu Cesarstwa. Ceremonię koronacyjną przygotujemy jak tylko...
Wypowiedź kanclerza została nagle przerwana wtargnięciem do komnaty jakiegoś legionisty.
- Kanclerzu Ocato! Kanclerzu Ocato! - zawołał ów legionista od progu głosem pełnym paniki.
Przewodniczący Rady Starszych podniósł się z kolan, a wołający go mężczyzna podszedł do niego i zaduszany wykrztusił:
- Kanclerzu Ocato! Miasto zostało zaatakowane! Pootwierały się Wrota Otchłani. Daedry sforsowały mury miejskie! Straż nie jest w stanie ich odeprzeć!
Ogarnęło mnie przerażenie. Czyżbyśmy mieli ponieść ostateczną klęskę teraz, gdy jesteśmy już tak bliscy pełnego zwycięstwa?
- Odwagi, żołnierzu. Znów mamy Cesarza. - kanclerz uspokoił zdenerwowanego legionistę, poczym zwrócił się do Martina. - Wasza Wysokość, co rozkażesz? Czy straż ma się wycofać do pałacu?
- Nie. Jeśli damy się zamknąć w pałacu, przepadliśmy. - odpowiedział Martin stanowczo. - Musimy natychmiast przedostać się do Świątyni Jedynego.
- Wedle rozkazu, panie. - kanclerz skłonił się Martinowi i zawołał do obecnych w komnacie strażników. - Straż! Przygotować formację, brońcie Cesarza! Do Świątyni Jedynego!
W tym momencie do pałacu wpadły dwie dremory oraz kilku legionistów. Dobyłam miecza. Cesarski Legion szybko poradził sobie z dremorami w pałacu. Wraz z Martinem wybiegłam na zewnątrz. Niebo było krwistoczerwone. Całe miasto płonęło. Na ulicach zalanych tysiącami daedr panował istny chaos. Zewsząd słychać było krzyki mordowanych śmiertelników. Martin wyciągnął zza pasa sztylet i pobiegł w kierunku Świątyni Jedynego. Nie odstępowałam go na krok. Legioniści na czele z kanclerzem Ocato udali się za nami, odpierając ataki daedr. Zabiłam xivilali, który próbował zranić Martina i w tej samej chwili straciłam mego Cesarza z oczu. Rozejrzałam się wokół. Wszyscy walczyli z daedrami. W końcu dostrzegłam Martina przede mną, biegnącego dalej w kierunku świątyni. Przedarłam się przez wrogów, by znaleźć się przy nim. Kątem oka dostrzegłam, że kanclerz Ocato pada na ziemię nieopodal mnie uderzony buławą jednej z dremor. Gdy w następnej chwili dobiegłam do Martina stojącego już przy ścianie Świątyni Jedynego, ujrzałam przerażającą postać. Parę metrów przede mną, przed samym wejściem do świątyni, stał sam Mehrunes Dagon. Był ogromny i straszny. Przewyższał wszystkie budynki w mieście poza Wieżą z Białego Złota. Jego skóra miała czerwoną barwę. Na jego łysej głowie znajdowało się kilka ostrych rogów. Miał cztery ręce oraz dwie masywne nogi, którymi to zmiażdżył na mych oczach kilku legionistów. W jednej dłoni trzymał topór, którym wymachiwał triumfująco, i śmiał się szyderczo. Legioniści poczęli obsypywać go deszczem strzał, lecz zdawało się, że nie czynią mu one najmniejszej szkody, a dremory, które zbiegły się wokół niego poczęły szybko eliminować wszystkich łuczników.     
- Spóźniliśmy się... Mehrunes Dagon już tu jest! - Martin położył dłoń na moim ramieniu. - Rozpalenie Smoczych Ogni już nas nie ocali... Bariery, które chroniły nas przed Otchłanią już nie istnieją.
- Czy nie można w jakiś sposób wtrącić go znów do Otchłani? - spytałam czując narastającą desperację.
- Nie wiem, jak! - zawołał Martin głosem pełnym rozpaczy i bezsilności. - Bronie śmiertelnych mogą go zranić, ale teraz, gdy ciałem przebywa w Tamriel, nie mają one mocy, by zniszczyć go do końca.
Nie mogłam uwierzyć w to, co się stało. Czy Mehrunes Dagon naprawdę zwyciężył? Czy naprawdę najlepszą rzeczą, jaka może nas wszystkich teraz spotkać, jest śmierć? Czy nie da sie już nic zrobić? Jak to możliwe! Przecież Martin żyje, a ja odzyskałam Amulet Królów. Przecież byliśmy tak blisko...
- A co z Amuletem Królów? - zapytałam Martina głosem drżącym z rozpaczy.
- Zaraz. Tak. - w głosie mojego Cesarza nagle pojawiła się nadzieja. - Akatosh podarował amulet śmiertelnym... zawiera on jego boską moc... Ale jak wykorzystać to przeciw Dagonowi? Amulet nie miał być bronią... Mam pomysł. To nasza ostatnia nadzieja. Musze dotrzeć do Smoczych Ogni w Świątyni Jedynego.
- Powiedziałeś, że to nic nie da...
- Musisz po prostu mi zaufać. Teraz wiem, po co się narodziłem. Potrzebuję jednak twojej pomocy. Muszę jakoś ominąć Mehrunesa Dagona.
- Ufam ci bezgranicznie. - powiedziałam patrząc mu w oczy. - Zaprowadzę cię do świątyni, choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu.
- Więc ja zajmę sie resztą. - odpowiedział Martin. - Zatem prowadź.
Spojrzałam przed siebie. Byliśmy skryci pod ścianą świątyni, a wejście do niej znajdowało się za plecami Mehrunesa Dagona. Jak mamy przejść? Gniew zaczął wypełniać mą duszę. Mehrunes Dagon jest nieśmiertelny, więc nie mogę go zabić, ale mogę zadać mu to, co jest przekleństwem każdego życia, to od czego śmierć nie uwolni nieśmiertelnych. Mogę zadać mu ból.
- Ufasz mi, tak jak ja ufam tobie? - spytałam patrząc memu Cesarzowi w oczy.
- Oczywiście, że tak. - odpowiedział Martin.
- Kiedy Mehrunes Dagon odsunie się od wejścia, biegnij do świątyni. - powiedziałam. -Czekaj tu.
Pobiegłam w stronę daedrycznego księcia i cięłam go mieczem po nogach. To było największe szaleństwo, jakie popełniłam w życiu. Moich pierwszych ciosów Mehrunes Dagon najwyraźniej nawet nie poczuł. Zabiłam dwie dremory, który rzuciły się na mnie i z całej siły wbiłam mój miecz w stopę władcy Otchłani. To musiał poczuć. Mój przeciwnik ryknął i spojrzał w dół.
- Mehrunesie Dagonie! - zawołałam zadzierając w górę głowę i patrząc w jego małe, puste i niezbyt bystre ślepia. - Ty parszywy demonie! Wynoś się z Tamriel! Ona należy do mnie i moich bliźnich!    
- Kto śmie rzucać mi wyzwanie! - daedryczny książę przemówił głosem przypominającym uderzenie pioruna.
- Ja! Astarte! - wykrzyknęłam. - Rozkazuję ci wracać w Otchłań!
Mehrunes Dagon roześmiał się szyderczo. W odpowiedzi cięłam go parę razy mieczem po nogach i najwyraźniej udało mi się sprawić mu ból, bo od razu przestał sie śmiać. Uniósł swą stopę i próbował mnie nią zmiażdżyć, jednak udało mi sie odskoczyć w bok. Niestety po chwili uderzył we mnie swoją druga stopą, co sprawiło, że przeleciałam kilka metrów w powietrzu i mocno uderzyłam plecami i głową o ścianę Świątyni Jedynego. Pociemniało mi przed oczami. Nim zdążyłam zorientować się, co właściwie się dzieje, poczułam okropny, przeszywający ból. Krzyknęłam, a później zabrakło mi tchu. Jakaś dremora wbiła mi ostrze swego daedrycznego miecza w brzuch.
- Zuchwała śmiertelniczko, śmiesz rozkazywać władcy Otchłani, choć jesteś tu sama i bezbronna?! - dremora mówiąc to wyciągnęła miecz z mojego ciała. 
- Ona wcale nie jest sama! - zawołał Martin, który pojawił się niewiadomo skąd.
Nim dremora zdążyła zareagować wbił jej sztylet w serce. W następnej chwili był już przy mnie.
- Jestem z tobą. - powiedział dłońmi tamując krwawienie z mojej rany.
- Zostaw mnie i uciekaj! - zawołałam. - Biegnij do świątyni!
- Nie zostawię cię. - powiedział Martin i wziął mnie na ręce.
Jakimś cudem udało mu się dobiec do Świątyni Jedynego trzymając mnie na rękach i rzucając tylko jeden czar ochronny, który osłonił nas przed ognistymi pociskami wystrzeliwanymi przez dremory. Przemknął się tuż obok Mehrunesa Dagona, który najwyraźniej nie zwrócił na nas uwagi. W końcu przypominaliśmy mu pchły. Gdy znaleźliśmy się we wnętrzu świątyni, Martin zostawił mnie na podłodze i zamknął za nami drzwi. Nastała cudowna cisza. Na chwilę znaleźliśmy się poza wojennym zgiełkiem. W świątyni Akatosha jak zawsze panował spokój. Pewnie czułabym się w tej chwili bardzo dobrze, gdybym nie była tak poważnie ranna. Jeszcze nigdy w życiu nic tak mnie nie bolało. W obliczu takiego bólu śmierć staje się pragnieniem.
- Musimy odsunąć się od drzwi. - powiedział Martin zabezpieczając wejście jakimś zaklęciem.
- Za chwilę i tak wszyscy umrzemy. - szepnęłam.
- Ty nie umrzesz. - powiedział Martin znów biorąc mnie na ręce. - Będziesz żyła jeszcze bardzo długo.
Przeszedł parę kroków w głąb świątyni i położył mnie na podłodze przy ścianie. Podarł rękaw swojej pięknej królewskiej koszuli i zatamował nim krwawienie z mojej rany. Potem spojrzał mi w oczy ze smutkiem i powiedział:  
- Robię to, co konieczne. Nie mogę brać udziału w odbudowie Tamriel - to zadanie przypadnie w udziale innym. Żegnaj.
W tym momencie zrozumiałam, że za chwilę go stracę. Natychmiast chwyciłam go za dłoń.
- Nasza znajomość była krótka, ale można ją chyba określić mianem prawdziwej przyjaźni. - mówił dalej Martin. - Teraz jednak musze iść. Akatosh czeka.
- Nie! - zawołałam ściskając mocno jego rękę. - Proszę cię, nie rób tego! Jesteś moim najlepszym przyjacielem.
- Zawsze będę z tobą, Astarte. - to mówiąc ucałował mnie w czoło. - Żegnaj, przyjaciółko!
Wyrwał swą dłoń z mego uścisku i oddalił się w stronę ołtarza.
- Martinie, błagam... nie!
- Przepraszam. - powiedział, a z jego oczu wypłynęły łzy.
Stanął na środku świątyni, tam, gdzie zwykle płonęły smocze ognie, i zerwał Amulet Królów ze swej szyi. Zamknął oczy i zacisnął artefakt w swej dłoni. W tym momencie rozległ się huk i w następnej chwili kopuła Świątyni Jedynego przestała istnieć. Mehrunes Dagon zerwał ją jednym uderzeniem swego topora. Wtedy Martin rozbił wielki rubin znajdujący się w Amulecie Królów o ołtarz Akatosha. Z rozbitego amuletu rozprysło jasne światło, które skryło mojego Cesarza i uniosło do góry, a później przemieniło jego ciało w wielkiego złotego smoka. Spojrzałam na niego i zrozumiałam, że nie jest to już Martin. Moje serce zadrżało i przepełniło się miłością, świadcząc w ten sposób, że oto patrzę na Jedynego. Czy moje serce mogło nie rozpoznać tego, do kogo należy? Widziałam Akatosha, Smoczego Boga Czasu. Mehrunes Dagon okazał się nad wyraz zuchwały, podnosząc swój topór przeciwko stwórcy wszechświata. Rozpoczęła się walka dobra ze złem. Widziałam, że daedryczny książę zranił Akatosha, lecz ten w następnej chwili chwycił go za gardło swoją smoczą paszczą i... Mehrunes Dagon po prostu zniknął. Zapadła cisza, a niebo przestało krwawić. Wszystko wróciło do normy, a przepiękny złoty smok uniósł swą głowę i spojrzał w gwiazdy, jakby z rozpaczą. Przez chwilę miałam nadzieję, że Akoatsh zdoła mi zwrócić mego Cesarza. Jednak po kilku sekundach ta wielka nadzieja prysła, gdyż złoty smok na mych oczach zamienił się w kamień. Akatosh odszedł i zabrał Martina ze sobą, pozostawiając w Nirnie jedynie swój skamieniały wizerunek. Moje serce przeszył ból. Mój Cesarz odszedł z tego świata, a ja zostałam tutaj sama.      
Nagle do Świątyni Jedynego wbiegł kanclerz Ocato. Krew z jego rany na głowie spływała mu po twarzy.
- Co się stało? Gdzie jest Martin? - zapytał podbiegając do mnie. - Muszę mu pogratulować. Mehrunes Dagon został pokonany! Odesłany do Otchłani! Zwyciężyliśmy!
- Nie ma już Martina. Odszedł... - szepnęłam.
- Jak to odszedł? - kanclerz ukląkł obok mnie. - Widzieliśmy, jak wybucha kopuła i pojawia się awatar Aktosha... To był Martin?
- Tak. Roztrzaskał amulet... - poczułam, że po policzkach płynął mi łzy.
- Połączona krew królów i bogów. Amulet Królów. Boska moc Akatosha.
- ... i krew Martina też... - szepnęłam czując, że nie zdołam powiedzieć już nic więcej.
Oczy same mi się zamknęły. Czułam, że umieram i z całego serca pragnęłam umrzeć. Miałam nadzieję, ostatnią nadzieję, że za chwilę znów ujrzę Martina. Miałam nadzieję, że Akatosh zabierze mnie tam, gdzie zabrał jego. Ogarnęły mnie ciemność i cisza. Później rozbłysło światło. Ujrzałam skamieniałego smoka w Świątyni Jedynego i usłyszałam głos Martina:
- Amulet roztrzaskano, Dagon został pokonany.
Nagle zobaczyłam gruzy Wrót Otchłani porozrzucane po całym Cyrodiil.
- Dzięki smoczej krwi i Amuletowi Królów zapieczętowaliśmy Wrota Otchłani... Na zawsze. - mówił mój Cesarz.
Zdawało mi się, że jestem ptakiem szybującym w przestworzach, a Martin przemierza Cyrodiil obok mnie. Widziałam las w dole, aż wreszcie spośród drzew wyłoniła się Wieża z Białego Złota. Jej iglica widoczna z daleka wskazywała nam drogę do Cesarskiego Miasta.
- Ostatni z Septimów przechodzi teraz do historii. Czynię to z radością, gdyż wiem, że ma ofiara nie pójdzie na marne. - powiedział Martin, a ja czułam już, że za chwilę będziemy musieli się rozstać.
Wokół Cesarskiej Wieży zapadła noc. Martin i ja patrzyliśmy na dwa księżyce Nirnu.
- Zajmę miejsce u boku mego ojca oraz jego przodków. - oświadczył mój Cesarz.
Nagle ujrzałam mapę Cyrodiil. Patrzyłam na Cesarskie Miasto nie mogąc oderwać od niego wzroku.
- Trzecia era dobiegła końca i nastaje świt nowych czasów. - powiedział Martin - Gdy spisany będzie następny Pradawny Zwój, to ty będziesz jego skrybą. Kształt przyszłości, los Cesarstwa - to wszystko zależy teraz od ciebie.
Poczułam, że mój Cesarz odchodzi gdzieś daleko, że wznosi się wprost w niebiosa, a ja stoję w Cesarskim Mieście z pergaminem w dłoni. Nagle zapadła ciemność.

30 dzień, Zmierzch Słońca, 1 rok, 4 era:
Otworzyłam oczy. Poczułam ból brzucha. Był to jasny sygnał, że wciąż jestem ranna i co za tym idzie, wciąż żyję. Leżałam w czystym i miękkim łóżku. Rozejrzałam się i stało się dla mnie jasne, że znajduję się w kwaterach mieszkalnych Uniwersytetu Wiedzy Tajemnej.
- Powiadom kanclerza, że odzyskała przytomność. - szepnął ktoś stojący nade mną.
- Jesteś bezpieczna, Astarte. - powiedziała swym ochrypłym głosem Tar-Meena, pochylając się nade mną.
Wokół mnie zgromadziła się chyba połowa Gildii Magów. Po chwili do pokoju wkroczył Wielki Kanclerz Ocato, a wszyscy inni na jego prośbę wyszli na zewnątrz. Zostaliśmy sami. Przewodniczący Rady Starszych usiadł na krześle obok mojego łóżka.
- Uratowałaś nas wszystkich, Astarte. - powiedział. - Ty i Martin Septim. Obydwoje ocaliliście Tamriel. Ciebie na szczęście udało się uratować...
- Więc Martin nie żyje? - spytałam choć znałam już odpowiedź.
 - Odszedł. - odpowiedział kanclerz.
- Ale wszystkie Wrota Otchłani są zamknięte? - zapytałam.
- Tak. Zamknięte na zawsze. - powiedział Ocato. - Mehrunes Dagon i jemu podobni nigdy już nie zagrożą Tamriel. Martin nie żyje, ale zginął jako Cesarz i bohater równy Tiberowi Septimowi.
- Równy Talosowi, a więc równy bogom... - wyszeptałam. - A co z Cesarstwem?
- To zwycięstwo ma swoją cenę. Straciliśmy Martina Septima. Ależ byłby z niego Cesarz! - kanclerz Ocato uśmiechnął się. - Jego ofiara była konieczna, ale przez nią państwo zostało bez Cesarza. Nie wiem, co dalej. Nadchodzą trudne czasy dla Cesarstwa, ale nie czas teraz martwić się przyszłością. Dziękujmy bogom, że żyjemy.
Nie podzielałam jego optymizmu. Cesarstwo bez Cesarza przecież nie istnieje! Jest jak ciało pozbawione głowy. Jest martwe. O tak! W tej chwili zrozumiała straszną prawdę: Cesarstwo umarło i sama patrzyłam na jego koniec. Martin i ja uratowaliśmy Tamriel kosztem Cesarstwa. Czy słusznie postąpiliśmy? Czy Tamriel bez Cesarstwa wciąż jest warta istnienia? Jaka będzie teraz? I jakie będzie moje życie bez Martina? Czułam, że poniosłam klęskę.
- Myślę, że ocaliliśmy Tamriel kosztem Cesarstwa. - wyszeptałam.
- To nonsens, Astarte. - zaprotestował kanclerz. - Cesarstwo wciąż istnieje. Ono nigdy nie przeminie.
Powiedział to z przekonaniem w głosie, lecz ja wiedziałam swoje. Mojego Cesarstwa już nie ma.
- Mocą mej władzy jako najwyższego kanclerza Rady Starszych, niniejszym mianuję cię Czempionka Cyrodiil. - ogłosił Ocato dobitnym głosem. - Jako drobny dowód naszej wdzięczności za twe usługi dla Cesarstwa, zamówiłem specjalnie dla ciebie Pancerz Cesarskiego Smoka.
- Pancerz Cesarskiego Smoka?
- Tak. Nosi go zwykle jedynie sam Cesarz, ale ty zasługujesz na ten honor, Czempionko.
- A co ze Świątynią Jedynego? Zostanie odbudowana?
- Tak, ale będzie trzeba zmienić jej konstrukcję, tak by zmieścił się w jej wnętrzu pomnik Akotosha. Ten smok będzie tu na zawsze upamiętniał to, co ty i Martin zrobiliście dla całej Tamriel!
W tym momencie do pokoju wkroczył Hannibal Traven.
- Wybacz, kanclerzu, lecz Astarte musi teraz wypocząć. - oświadczył.
- Oczywiście, powiedziałem już wszystko, co chciałem. - kanclerz Ocato skłonił mi się i opuścił kwatery mieszkalne wraz z Arcymagiem.
Byłam osłabiona i zmęczona ostatnimi wydarzeniami, dlatego szybko pogrążyłam się w głębokim śnie.

2 dzień, Gwiazda Wieczorna:
Czułam się już znacznie lepiej, przynajmniej fizycznie, więc udałam się do Świątyni Jedynego. Na środku stał wielki kamienny smok - tylko tyle pozostało z mojego Cesarza. Padłam przed nim na kolana i podziękowałam Akatoshowi za uratowanie Tamriel. Później pomodliłam się za duszę Eldamila, tak jak mu obiecałam. Gdy wciąż trwałam w zamyśleniu, ktoś położył dłoń na moim ramieniu. Ku mojej radości tym kimś okazał się być Jeelius. Natychmiast rzuciłam mu się na szyje.
- Jeelius! Bałam się, że zginąłeś podczas ataku Mehrunesa Dagona... - mocno go uściskałam, a po moich policzkach popłynęły łzy. - Jak to dobrze, że przynajmniej ty żyjesz!
- Żyję, jak my wszyscy tutaj, dzięki tobie i Martinowi Septimowi. - Argonianin spojrzał na skamieniałego awatara Akatosha z uwielbieniem.
- Miałam go chronić, ale zawiodłam. - szepnęłam. - Przegrałam.
- Zrobiłaś, ile mogłaś. - powiedział kapłan Akatosha. - Martin Spetim jest teraz zapewne w lepszym miejscu.
- Zasiada pośród bogów. - odrzekłam uśmiechając się przez łzy.
Wciąż nie mogłam pogodzić się z jego śmiercią. Powinien teraz zasiadać na cesarskim tronie i zapewniać Tamriel świetność, jakiej dotąd nie znała. Lecz jego rycerz nie zdołał go uchronić, nie zdołał w porę powstrzymać Mehrunesa Dagona, i dlatego Martin poniósł śmierć. Zginął przeze mnie, a wraz z nim odeszło wszystko, o co walczyłam. Ludzie na ulicach Cesarskiego Miasta byli radośni, jak nigdy wcześniej. Pozdrawiali mnie, tytułowali Wielką Czempionką Cyrodiil, dziękowali mi za ocalenie i obdarzali swoimi serdecznymi uśmiechami, a mnie drażniła ich radość. Nawet słońce tego dnia świeciło jasno i dawało więcej ciepła niż zwykle w tak zimnym miesiącu, jakim jest Gwiazda Wieczorna. Czułam się, jak przybysz z innego świata. Przybysz ze świata smutku uwięziony w świecie radości. Przepełniała mnie rozpacz, lecz z każdą chwilą towarzyszyło jej coraz więcej wściekłości. Jak oni wszyscy mogą się cieszyć, skoro ich Cesarz nie żyje? Powinni rozpaczać. Całe Cyrodiil powinno być teraz pogrążone w żałobie. Tymczasem jego mieszkańcy radują się, a jedyną osobą pogrążoną w rozpaczy jestem ja. Jestem obca i zupełnie sama w tym wielkim tłumie radosnych twarzy.
Po południu udałam się do sieni Arcymaga, który za pośrednictwem Raminusa Pollusa wezwał mnie do siebie.
- Witaj, Arcymagu! - pozdrowiłam go, gdy tylko zeszłam z teleportu.
- Witaj, Astarte! Jak się czujesz? - zapytał Hannibal Traven łagodnie.
- Dobrze, dziękuje. - odpowiedziałam. - Jestem gotowa kontynuować walkę z nekromancją w służbie Gildii Magów i bezpieczeństwa mieszkańców Tamriel.
- Na pewno? Zrozumiem, jeśli zechcesz odpocząć po swoich ostatnich przeżyciach.
- Nie chcę odpoczywać, chce działać. - powiedziałam zgodnie z prawdą. - Przez ostatnie dwa dni odpoczęłam już za wszystkie czasy.
- Kryzys Otchłani został zażegnany, lecz Mannimarco wciąż nam zagraża. - oświadczył Arcymag. - Czas działa przeciwko nam, a nasi wrogowie rosną w siłę. Mamy wiele do zrobienia i mało czasu. Twoje kolejne zadanie jest niezwykle ważne.
- Jakie to zadanie?
- Mamy doniesienia, że nekromanci z wielkim zapałem tworzą dla swego pana czarne kamienie dusz. Na południu Cyrodiil, w ruinach Silorn, wykonano pewien wyjątkowy czarny klejnot. Musisz skonfiskować klejnot i dostarczyć go mi, nim dotrze on do Króla Robactwa i zostanie wykorzystany przeciwko nam.
- Dobrze.
- Wysłano tam oddział magów bitewnych. Chciałbym, żeby ktoś pokierował nimi w moim imieniu. Na przykład ty. Liczy się tylko jedna rzecz: klejnot. Rozumiesz?
- Tak, rozumiem.
- Gdy już go zdobędziesz, wracaj tu natychmiast.
- Tak jest.
- Chcę, abyś wyruszyła do Silorn jutro. - odrzekł Hannibal Traven. -Wiedz, że masz moje całkowite zaufanie. Nie powierzyłbym ci tej misji, gdybym nie wierzył w twoją gotowość. A teraz idź.
- Jak sobie życzysz, Arcymagu. - powiedziałam wstępując na teleport.
Po teleportowaniu się do Mistycznego Archiwum udałam się do jadalni na kolację, a później do kwater mieszkalnych, gdzie umyłam się i położyłam spać.

3 dzień, Gwiazda Wieczorna:
Dobrze było znów mieć jakieś zadanie do wykonania. Myśląc o nim, nie musiałam zadręczać się rozmyślaniem o śmierci Martina. W południe przywdziałam na siebie Zbroje Legionu, wsiadłam na grzbiet konia Jauffre i pogalopowałam w stronę Skingradu, a następnie dalej na południowy-wschód. Gdy ujrzałam z daleka ruiny z białego marmuru, zatrzymałam konia i zsiadłam z jego grzbietu. Podeszłam bliżej ruin i nagle przed moim gardłem błysnęło ostrze sztyletu.
- Kim jesteś i co tu robisz? - zapytała Bosmerka przykładająca mi sztylet do szyi ponad stalowym kołnierzem mej zbroi.
Miała na sobie srebrny pancerz, a jej głowę przysłaniał niebieski kaptur. W taki sposób ubierali się jedynie strażnicy Uniwersytetu Wiedzy Tajemnej oraz magowie bitewni z Gildii Magów.
- Jestem Astarte, Wielka Czemiponka Cyrodiil! - przedstawiłam się dumnie.
Bosmerka w srebrnej zbroi natychmiast odsunęła ode mnie swój sztylet. 
- Witam Mistrzynię Magii! - skłoniła mi się z szacunkiem. - Nazywam się Thalfin.
- Przysłał mnie tu Arcymag. - oświadczyłam.
- Traven przysłał ciebie? Tylko ciebie? - spytała Thalfin.
- Tak.
- To zmniejsza ich przewagę, ale niewiele. I tak będzie ich więcej... Chodź ze mną, pokażę ci z czym się musimy zmierzyć. - to mówiąc elfka poprowadziła mnie do ruin Silorn.
 Na miejscu znajdowało się jeszcze dwoje magów bitewnych.
- To tutaj. Wejście do Silorn jest tuż przed nami. - oświadczyła Thalfin. - A to nasi towarzysze broni Merete i Iver ze Skyrim. Od pewnego czasu obserwujemy to miejsce - staraliśmy się nie rzucać w oczy po fiasku naszego pierwotnego planu. Mieliśmy wziąć to miejsce szturmem i odebrać im klejnot. Okazało się jednak, że to niemożliwe. Wrota zamyka jakieś zaklęcie. Jeśli nie otworzymy tych drzwi, nie mamy jak wejść do środka. Musimy więc czekać, aż oni wyjdą... Biorąc pod uwagę ich działania przypuszczam, że to nastąpi już wkrótce.
- Ilu ich jest? - spytałam
- Nie wiem. Traven przysłał wiadomość, że to ty masz dowodzić, więc proszę bardzo. Rozkazuj. Mów, gdzie mamy się ustawić.
- Istotnie dobrze będzie przygotować tutaj zasadzkę. - powiedziałam. - Jeśli mam wami dowodzić, to muszę znać wasze mocne strony. Scharakteryzuj mi swoje zdolności.
- Muszę przyznać, że lepiej mi idzie z toporami niż z magią. - odrzekła Thalfin kładąc dłoń na małym toporze wiszącym u jej pasa. - Znam kilka zaklęć, ale czuję się lepiej z bronią w ręku.
- Tak między nami, to ja też. - powiedziałam. - Musimy zająć dobre pozycje.
- Są tu dwie dobre kryjówki: jedna niedaleko stąd i druga w pobliżu drzwi. Gdzie mam zaczekać?
- Jesteś lepsza w walce bezpośredniej niż na dystans, więc podejdź bliżej wejścia.
- Dobrze, pójdę tam.
Thalfin podeszła do samego wejścia do podziemi Silorn i ukryła się w pobliskich zaroślach.   
 - Jestem gotowa na walkę. - stwierdziła Nordka Merete z zapałem. - Do czego mnie potrzebujesz?
- Jakie masz umiejętności? - spytałam.
- Od niepamiętnych czasów studiuję magię, szczególnie zaklęcia na dużą skalę. Radzę sobie z nimi bardzo dobrze, a na pewno lepiej niż z mieczem.
- Utrzymuj dystans! Kiedy nekromanci wyjdą z kryjówki, powitasz ich magią zniszczenia.
- Dobrze. Już idę. - to mówiąc skryła się w pobliskich krzakach.
- Do usług! Czego ci potrzeba? - spytał Iver.
 - Przedstaw mi krótko swoje zdolności.
- Jako tako sobie radzę z bronią i zaklęciami, ale ostatnio sporo pracowałem nad uzdrawianiem. Jestem w tym całkiem niezły.
- Świetnie! - ucieszyłam się. - Mam dla ciebie bardzo ważne zadanie: musisz dopilnować, byśmy wszyscy powrócili stąd żywi. Ukryjesz się wraz z Merete, a kiedy rozpocznie się walka wesprzesz swoją magią najbardziej ranną osobę.
- Jasna sprawa. Postaram się utrzymać wszystkich w jak najlepszym zdrowiu. - Nord również skrył się w pobliskich krzakach.
Podbiegłam do ruin. Chciałam dołączyć do kryjówki Thalfin, lecz nie zdążyłam tego uczynić. Niespodziewanie odsunęła się marmurowa podłoga i z podziemi Silorn wydostał się orszak pięciu nekromantów. Natychmiast dobyłam miecza. Nekromanci zatrzymali się zaskoczeni moją obecnością. Znałam twarz jednego z nich. Nim którykolwiek z nekromantów zdążył zareagować, Thalfin wyskoczyła z zarośli i jednym ciosem topora rozpłatała jednemu z nich czaszkę. Ja szybko zabiłam kolejnego przy pomocy mego miecza. W tym samym czasie Merete trafiła ognistym pociskiem dwoje innych nekromantów, których Thalfin i ja dobiłyśmy. Ostatni spośród nich uciekł do wnętrza ruin Silorn. Merete i Iver dobiegli do nas.
- To był Falcar, były przywódca domu cechowego w Cheydinhal. - powiedziała Thalfin, a ja przypomniałam sobie, skąd znam twarz nekromanty, który zdołał nam zbiec.
- Falcar - parszywy drań, który kiedyś próbował mnie utopić. - odrzekłam z przekąsem. - A teraz ukrywa się pod ziemią, jak szczur. Zejdę tam i go zabiję.
- Pójdziemy z tobą. - odezwała się Thalfin.
- Nie, zostańcie tutaj! - rozkazałam. - Jeśli Falcar się pojawi, zabijcie go. Jeśli nie wrócę w przeciągu godziny, to zejdźcie do ruin w ślad za mną i również go zabijcie.
- Tak jest. - odpowiedziała Bosmerka.       
Weszłam do wnętrza ruin, schodząc po krętych schodach. Wcześniej ukryte były pod marmurową płytą, lecz, gdy nekromanci ją odsunęli, nie powróciła już na swoje miejsce. Kamienie Welkynd oświetlały podziemny korytarz bladą zielona poświatą. Zabiłam jakiegoś nekromantę na schodach, lecz nie był to Falcar. Zagłębiłam się w podziemną salę oświetlając sobie drogę własną magią. Dotarłam do kamiennej ściany, przy której znajdowała się wajcha. Gdy za nią pociągnęłam ściana odsunęła się, odsłaniając przejście do kolejnych korytarzy. W końcu odnalazłam Falcara w jednym z podziemnych pomieszczeń rozświetlonych mocno wieloma Kamieniami Welkynd.
- Kto to? - zapytał drwiąco mag na mój widok. - A, to ty! Jesteś najlepszym członkiem tej żałosnej gildii? Jeśli tak, to nasza praca będzie łatwiejsza niż podejrzewałem. I pomyśleć, że Traven przysłał ciebie? Aby nas pokonać? Powinienem był cię zabić, kiedy miałem okazję. Cóż, życie daje mi drugą szansę, prawda? Nie zmarnuję tego.
- Wiele się nauczyłam od naszego ostatniego spotkania. - powiedziałam czując coraz większą nienawiść.
- Ach tak?
Falcar wystrzelił w moją strunę strumień magicznej energii. Zasłoniłam się przed nim moją stalową tarczą, tak iż nic złego nie zdołał mi uczynić. Gdy mój przeciwnik zatrzymał zaklęcie nie chcąc nie potrzebnie marnować sobie many, szybko odrzuciłam tarczę i wyciągnęłam ręce przed siebie. Falcara dosięgły płomienie, które sprawiły, iż z powodu nagłego bólu nie był w stanie  się obronić. Płomienie szybko zgasły pod wpływem mroźnego powietrza, które doprowadziło całą nieomal tkankę tworzącą jego skórę do obumarcia. Magiczna energia dokończyła dzieła, zatrzymując pracę jego serca.
- A no tak. - powiedziałam triumfująco podchodząc do zwłok.
"Furia czarodzieja" to moje ulubione zaklęcie! Jednak zabicie Falcara nie sprawiło mi takiej przyjemności, jakiej się spodziewałam. Sądziłam, że gdy kogoś zabiję poczuję się lepiej. Przecież zabijanie zawsze sprawiało mi ogromną satysfakcję. Teraz jednak było inaczej. Po śmierci mojego Cesarza nic już mnie nie cieszyło. Nawet walka, zabijanie i wydawanie rozkazów, a więc wszystko to, co sprawia mi w życiu rozkosz, nie było w stanie zapełnić pustki w moim sercu. Jeśli rozkosze śmiertelnego świata nie są w stanie ukoić mojego bólu, to pozostała mi już chyba tylko śmierć. Ostatecznie potrafi ona wyzwolić śmiertelnika chyba od każdego cierpienia. W czarnej z powodu odmrożenia, lub ewentualnie spalenia, dłoni Falcara znajdował się ogromny i wyjątkowo lśniący czarny klejnot duszy. Zabrałam go z sobą.  

4 dzień, Gwiazda Wieczorna:
Hannibal Traven otrzymał ode mnie czarny klejnot duszy i obiecał mi przekazać informację o miejscu pobytu Mannimarco, gdy tylko je uzyska od swoich informatorów.

7 dzień, Gwiazda Wieczorna:
Tego dnia przybyłam do Świątyni Władcy Chmur. Powitali mnie przybywający tu rycerze. Po raz pierwszy od śmierci Martina znalazłam się w miejscu, w którym mój nastrój nie różnił się od nastroju mojego otoczenia. Wszyscy w Bractwie Ostrzy byliśmy wstrząśnięci i zrozpaczeni śmiercią naszego Cesarza. Dziwnie i smutno było przebywać w Wielkiej Sali bez Martina. Zwykle przecież był tutaj i czytał mądre księgi nieopodal kominka. Tak bardzo brakowało mi widoku jego twarzy. Zeszłam na dół i weszłam do jego pokoju. Był tak okropnie pusty. Przeciągnęłam dłoń po biurku i stojącej na nim szkatułce z kosztownościami. Oddałabym wszystkie skarby świata, by znów ujrzeć Martina. Wyszłam z jego pokoju, a z moich oczu wypłynęły łzy. Wytarłam je i powróciłam do Wielkiej Sali. Zgromadzili się w niej wszyscy mieszkańcy twierdzy. Jane podeszła do mnie ze łzami w oczach i dotykając delikatnie mojego ramienia powiedziała:
- Wiemy, że miłowałaś naszego Cesarza jeszcze bardziej niż my. Bardzo nam wszystkim przykro, że nie ma go już z nami... i z tobą, siostro.
- Miałam go chronić. Zawiodłam. - odparłam.
- Wszyscy zawiedliśmy. - szepnął Baurus.
W ciszy zasiedliśmy wspólnie przy stole i spożyliśmy najsmutniejszą wieczerzę w życiu. Niektórzy spośród Ostrzy płakali, a wszyscy czuliśmy ogromny żal, pustkę i ból. Sądziłam, że odwiedzenie Świątyni Władcy Chmur, miejsca, w którym zawsze spotykałam się z Martinem, pozwoli mi pogodzić się z jego odejściem. Jednak tak się nie stało. Poczułam jeszcze większą tęsknotę za nim i jeszcze większą rozpacz. Zanim zapadł zmierzch, opuszczałam już naszą twierdzę. Baurus odprowadził mnie na dziedziniec. Zerwała się śnieżyca tak gwałtowna, że ledwie widziałam, co znajduje się przede mną.
- Na pewno nie chcesz zostać z nami? - spytał mnie Baurus.
- Nie. - odpowiedziałam. - Wrócę do mojego domu w Anvil. Muszę odpocząć od tego wszystkiego.
- Oby bogowie zesłali ci spokój... - szepnął mój przyjaciel.
- Co teraz? - zapytałam patrząc na niego. - Co ma czynić Bractwo Ostrzy, gdy ostatni z Septimów nie żyje?
- Nie zawsze służyliśmy Septimom. - odpowiedział Baurus. - Nasz zakon został założony, by służyć Zrodzonym Ze Smoka. Martin był ostatnim spadkobiercą Septimów, lecz to nie oznacza, że był ostatnim śmiertelnikiem, w którego żyłach płynęła smocza krew. Gdzieś w Tamriel z pewnością żyje teraz jakieś Smocze Dziecię. Zostanę tutaj, w Świątyni Władcy Chmur, a może pewnego dnia pojawi się tu właśnie taka istota, której wszyscy mamy powinność służyć. Będziemy czekać na przybycie Smoczego Dziecięcia, które na nowo nada sens naszemu istnieniu.
- Może wybiorę się na poszukiwania takiego śmiertelnika. - powiedziałam.
- Pamiętaj Astarte, że tu zawsze będzie twój dom. - oświadczył Baurus.
Uściskaliśmy się na pożegnanie, poczym dosiadłam konia Jauffre i pognałam w dół zbocza zanurzając się w śnieżycę.
12 dzień, Gwiazda Wieczorna:
 Spędziłam w mojej posiadłości w Anvil kilka dni. Odkąd przybyłam do mojego ukochanego miasta, nie opuściłam ani razu swojego domu. Większość czasu spędziłam we własnym łóżku. Nic mi się nie chciało i czułam, że nic nie ma już znaczenia. Chciałam tylko spać. Przespałam większą część czasu. W chwilach, gdy nie spałam, leżałam w łóżku i patrzyłam w sufit lub snułam się jak cień po całym mieszkaniu, rozmyślając o wszystkim, co się stało. Dlaczego się spóźniłam? Gdybym przybyła z Martinem do Cesarskiego Miasta chociażby godzinę wcześniej, to żyłby teraz. Jak mogłam się tak spóźnić? To wszystko moja wina. Wszystko przegrałam. Nie zdejmowałam z nadgarstka rubinowej bransolety, którą Martin kiedyś mi podarował i wiele czasu spędzałam na patrzeniu, jak mieni się w promieniach słońca, które wpadały do mojej sypialni przez okno. Ta bransoleta była moją jedyną pamiątką po moim Cesarzu. Wiele godzin spędziłam leżąc w łóżku i płacząc. W tych chwilach nie miałam nawet sił się podnieść, a po pewnym czasie nie miałam już nawet siły, by dalej płakać. Po pewnym czasie z łóżka wyciągał mnie już tylko głód i chłód. Wstawałam już tylko po to, że zejść do kuchni i coś zjeść, oraz po to, żeby napalić w kominku, gdyż dni stawały się coraz chłodniejsze. W końcu zabrakło mi jedzenia w spiżarni i drew na opał. Musiałam więc wyjść z domu i kupić sobie coś do jedzenia oraz zamówić dostawę drewna z drewutni. Umyłam się i uczesałam splątane od wielu dni włosy. Zdjęłam z siebie koszulę nocną, którą nosiłam na sobie już bardzo długo, i przywdziałam piękną błękitną suknię wiszącą dotąd w mojej szafie w sypialni. W końcu wyszłam z domu. W Anvil nie było jeszcze bardzo zimno. Południe Cyrodiil wciąż opierało się skutecznie podmuchom zimy, jednak dni stawały się coraz krótsze. Zrobiłam zakupy i szybko powróciłam do domu. Myśl o tym, że po zjedzeniu obiadu z braku innych zajęć znowu położę się do łóżka, przyprawiła mnie o mdłości. Miałam już serdecznie dość tej ciągłej beznadziei. Postanowiłam napisać raport dla Zakonu Szlachetnej Krwi. Tak też uczyniłam. Nakreśliłam w zasadzie jedno proste zdanie głoszące, iż w Skingradzie nie ma żadnego śladu obecności wampirów. Aby moje zeznania były wiarygodne, musiałam oczywiście przynajmniej raz zawitać do Skingradu, poza tym dobrze byłoby dostarczyć ów raport osobiście członkom zakonu. Tak więc postanowiłam wyruszyć w podróż do Cesarskiego Miasta.

14 dzień, Gwiazda Wieczorna:
Po dostarczeniu mojego raportu Zakonowi Szlachetnej Krwi udałam się do Świątyni Jedynego. Słońce świeciło w zenicie oświetlając swoimi promieniami kamiennego smoka. Padłam przed nim na kolana i poczęłam się modlić: "Najdroższy Akatoshu, proszę cię z całego serca, zwróć mi mojego Cesarza, a jeśli nie możesz tego uczynić, to zabierz mnie tam, gdzie i jego zabrałeś. Błagam cię, ześlij mi śmierć, bo i tak nie mam już przecież po co żyć." Rozpłakałam się. Podszedł do mnie Jeelius i mocno mnie przytulił.
- Chcę żeby on wrócił! - zawołałam zanosząc się płaczem.
- Wiem, że ci ciężko, Astarte. - powiedział mój przyjaciel łagodnie wciąż mnie przytulając. - Ale wszystko jeszcze jakoś się ułoży. Będzie dobrze.
Jeelius pocieszał mnie bardzo długo. W końcu uspokoiłam się i wyszłam ze świątyni. Podszedł do mnie jakiś legionista i oświadczył, że mogę odebrać ze zbrojowni Cesarskiego Legionu zamówiony dla mnie przez kanclerza Ocato Pancerz Cesarskiego Smoka. Od razu skierowałam tam swoje kroki. W zbrojowni czekała na mnie zbroja podobna do tej, którą miał na sobie Martin w bitwie pod Brumą. Od razu przywdziałam ją na siebie. Spacerując po ulicach Cesarskiego Miasta w przepięknym złotym pancerzu, wzbudzałam powszechne zaciekawienie.
- Witaj, Wielka Czempionko Cyrodiil! - pozdrawiali mnie nieomal wszyscy napotkani śmiertelnicy skłaniając się mi z szacunkiem.

16 dzień, Gwiazda Wieczorna, 1 rok, 4 era:
Nie wzeszło jeszcze słońce, gdy Hannibal Traven wezwał mnie do siebie. Poprowadził mnie do swojej własnej sypialni, której nigdy wcześniej nie widziałam. Nie była to duża komnata, lecz odznaczała się niezwykłą elegancją. Byliśmy sami. Arcymag podniósł z biurka ogromny czarny klejnot duszy, który przywiozłam mu kilkanaście dni temu, i oświadczył: 
- Wiem, do czego miał służyć ten klejnot duszy. Miała w nim zostać zamknięta moja dusza tak, aby Mannimarco mógł ją wchłonąć i dodatkowo zwiększyć swą potęgę. Wysłano cię w celu zdobycia klejnotu, aby Mannimarco go nie dostał. Dzięki niemu ruszyłby na Uniwersytet, aby mnie zabić. Mało kto byłby w stanie go powstrzymać... Teraz jednak sądzę, że tobie może się to udać. Będę mieć dla ciebie do wykonania jeszcze jedno zadanie. Będzie ono z pewnością najważniejszą rzeczą, jaką zrobisz dla naszej gildii.
- Zabiję Mannimarco. - powiedziałam. - Czy wiesz już, arcymagu, gdzie się ukrywa?
- Znajdziesz go w Jaskini Echa, na zachód od Brumy. - odpowiedział Hannibal Traven ze smutkiem. - Na pewno chcesz się podjąć tego zadania? Nie wiem, co cię czeka, ale jestem pewien, że nie będziemy więcej rozmawiać, gdy je rozpoczniesz.
- Możemy zaczynać. - odpowiedziałam.
- Więc posłuchaj, i słuchaj uważnie. Mannimarco otrzyma to, czego chce, ale później musisz go powstrzymać. Ten klejnot ochroni cię przed jego próbami spętania cię. Gdy mu się nie powiedzie, musisz uderzyć. Kiedy skończymy rozmowę, zabierz ten klejnot, a potem odnajdź Mannimarco i zniszcz go! Użyj wszelkich dostępnych środków, tylko tak go pokonasz. Mam do ciebie pełne zaufanie, dlatego zostawiam gildię pod twoją opieką. Kiedy odejdę, zostaniesz arcymagiem i głową naszej organizacji. Poprowadź magów do zwycięstwa. Przyszłość spoczywa na twoich barkach. Powodzenia, Astarte!
Nagle Arcymag uniósł dłoń do góry i rzucił na samego siebie zaklęcie, w wyniku którego jego ciało stanęło w ogniu. Nim zdążyłam cokolwiek zrobić, Hannibal Traven leżał na podłodze martwy, a czarny klejnot duszy zalśnił w jego dłoni. Byłam w szoku. Dlaczego odebrał sobie życie? Zabrałam mu z ręki czarny klejnot. Z pewnością ma on wielką moc, ale można z niej korzystać tylko wtedy, gdy wypełnia go czyjaś dusza. Byłam pewna, że Hannibal Traven dokonał aktu samospalenia i umieścił swoją duszę we wnętrzu czarnego klejnotu, by pomóc mi w ten sposób pokonać Mannimarco. Muszę zabrać ten magiczny przedmiot do Jaskini Echa i stawić czoła Królowi Robactwa. Wysypałam wszystkie pieniądze z mojej sakwy i umieściłam w niej czarny klejnot. Następnie wyszłam z kwatery Arcymaga i nie mówiąc nikomu o jego śmierci opuściłam Uniwersytet. W mojej głowie pojawiła się myśl, że zabicie Mannimarco może być ostatnią rzeczą, jaką zrobię w życiu. Czy nie byłoby dobrze, gdybyśmy dzisiaj obydwoje zginęli? Odziana w Pancerz Cesarskiego Smoka odebrałam mojego konia z miejskich stajni i wsiadłam mu na grzbiet. Wyruszę na północ, by powstrzymać Króla Robactwa, lecz nie spodziewam się wrócić żywa z tej wyprawy. Nie chcę z niej wrócić. Myśląc o rychłej śmierci, zapragnęłam pożegnać się z jedną osobą. Pognałam do Skingradu, by zobaczyć się z hrabią Hassildorem.
O świcie byłam na miejscu. Weszłam do pałacu i nie spostrzeżona przez nikogo przedarłam się do prywatnych komnat hrabiego. Kiedy weszłam do pokoju, w którym właśnie spożywał śniadanie, od razu rzucił we mnie jakieś zaklęcie, które sparaliżowało mnie na kilka sekund. W pomieszczeniu panował półmrok. Hrabia podbiegł do mnie wściekły.
- To ja! - zawołałam szybko.
- Astarte? Co ty tu robisz, dziewczyno?! - wykrzyknął wściekły hrabia.
- Przyszłam do hrabiego w gościnę. - odpowiedziałam ściągając z głowy hełm.
- Nad wyraz natarczywy z ciebie gość. - powiedział Janus Hassildor sarkastycznym tonem.
- A z hrabiego jest nad wyraz niegościnny gospodarz. - odparłam.
- Czy ochrona własnej prywatności musi twoim zdaniem wykluczać gościnność?
- Skądże.
- Tak więc twoja elokwencja w ocenie sytuacji pozostawia wiele do życzenia.
- Po prostu nie chciało mi się czekać, aż hrabia łaskawie zgodzi się ze mną zobaczyć.
- Przyda ci się trening cierpliwości, rycerzyku.
- Wielka Czempionko, a nie rycerzyku. - zaprotestowałam. - Hrabiemu przyda się trening w prawidłowym tytułowaniu swoich gości.
- Jesteś bezczelna!
- A hrabia arogancki.
Janus Hassildor uśmiechnął się i eleganckim gestem wskazał mi krzesło przy stole. Kiedy na nim usiadłam, on również zasiadł przy stole.
- Co cię sprowadza? - zapytał.
Nie mogłam powiedzieć mu, że przyszłam się pożegnać. Gdyby wiedział, że zamierzam samotnie stanąć przed Królem Robactwa, a tym bardziej, że myślę o popełnieniu samobójstwa w razie, gdyby Mannimarco nie zdołał mnie zabić, to z pewnością starałby się mnie powstrzymać.
- Przyszłam powiadomić hrabiego o tym, że Hannibal Traven popełnił dziś w nocy samobójstwo. - odrzekłam.
- Hannibal Traven nie żyje? - Janus Hassildor zdumiał się. - Dlaczego odebrał sobie życie?
- Sądzę, że z powodu Mannimarco. Ten nekromanta stanowi dla nas wszystkich zagrożenie nie wiele mniejsze niż Mankar Camorański. Moim obowiązkiem, jako Wielkiej Czempionki Cyrodiil, jest go powstrzymać i zrobię to. - odpowiedziałam patrząc hrabiemu w oczy.
- Powstrzymałaś Mityczny Brzask, a więc powstrzymasz też nekromantów.
- Nie do końca udało mi się pokrzyżować plany Mitycznego Brzasku. - westchnęłam. - Cesarz Martin Spetim nie żyje.
- Powiadają, że był twoim przyjacielem.
- Owszem.
- Wobec tego składam ci najszczersze kondolencje z powodu jego śmierci. - powiedział hrabia poważnym tonem.
- Dziękuję.
- Z tego, co słyszałem, zapowiadał się na bardzo dobrego władcę. Szkoda, że nie dane mu było objąć rządów w Tamriel. Nie zazdroszczę Wielkiemu Kanclerzowi jego pozycji. To nie może być łatwe, próbować rządzić Imperium bez Imperatora.
- Chyba, że samemu jest się Imperatorem. - odparłam z ironią. - Kanclerz Ocato wiele zyskał na śmierci Martina. Nie wybierze nikogo na Cesarza, bo bezkrólewie mu się opłaca. Oficjalnie posiada tylko częściową władzę regenta, ale w rzeczywistości całe Cesarstwo należy teraz do niego.
- Skąd w tobie taka wrogość? - spytał hrabia z błyskiem w oku. - Czyżbyś sama miała ambicję zostać Cesarzem?
- Nie myślałam o tym. To Martin miał być Cesarzem, a nie ja. Tylko, że teraz on nie żyje, a ja jestem Wielką Czempionką Cyrodiil - ulubienicą ludu, która nie ma w państwie nic do powiedzenia.
- Czujesz się niedoceniana? - zapytał Hassildor.
- Raczej niepotrzebna. - odpowiedziałam zgodnie z prawdą i po raz kolejny pomyślałam, że naprawdę nie mam, po co żyć.
- Jesteś potrzebna Cesarstwu bardziej niż ci się wydaje. - powiedział hrabia patrząc mi w oczy. - Nie myślisz chyba, że ta banda idiotów z Gildii Magów zdoła pokonać Minnimarco bez twojej pomocy?
- No właśnie, pora zająć się tym nekromantą. - oświadczyłam wstając od stołu. - Czas na mnie.
Miałam już wyjść, gdy hrabia Hassildor stanął obok mnie i  niespodziewanie zapytał:
- Czy mogę ci jakoś pomóc?
Spojrzałam na niego z wdzięcznością.
- Nie, ale dziękuję. - odpowiedziałam. - Żegnaj, hrabio!
- Do zobaczenia, Astarte!
Wyszłam szybko z jego komnaty. Po chwili galopowałam już przez łąki Cyrodiil zmierzając ku własnej śmierci.
W południe byłam już pod Jaskinią Echa, która znajdowała się nieopodal granicy Cyrodiil ze Skyrim. Przed wejściem do jaskini zatrzymał mnie Dunmer w czarnych szatach nekromanty.
- Czego chcesz? - zapytał groźnie.
- Przyszłam zabić Mannimarco. - odpowiedziałam i zamachnęłam się mieczem.
Przy martwym ciele Dunmera odnalazłam klucz, którym otworzyłam wrota wbudowane w wejście do groty. Dość długo błądziłam po korytarzach, zabijając po drodze kliku nekromantów. W końcu dotarłam do podziemnej komnaty, w której ukrywał się stary Altmer w czarnych szatach, który przypominał mi z wyglądu Mankara Camorańskiego.
- Czy ty jesteś Mannimarco? - zapytałam.
- Owszem, a ty sądząc po twej zbroi jesteś Astarte, Wielka Czempionka Cyrodiil. - powiedział Altmer.
- Zgadza się. - odpowiedziałam.
- Widzę, że Bolor nie zdołał cię opóźnić. Trudno. Gdy już skończymy i tak go wskrzeszę. Może chwilę porozmawiamy? I tak nie mamy innych możliwości...
- Może być. - odrzekłam, lecz nie opuściłam miecza.
- Muszę przyznać, że spodziewałem się raczej Arcymaga Travena we własnej osobie, nie jego najlepszej uczennicy. Szkoda, że nie zdobył się na osobistą konfrontację ze mną. Tylu jego poprzedników spotkałem przez te wszystkie lata... Szczególnie lubię Galeriona, choć nie zachował się w najlepszym stanie. Zamiast niego przybywasz jednak ty. Wystarczyło ci umiejętności, aby tu dotrzeć... To wiele o tobie mówi. Może przysłużysz mi się równie dobrze, jak zrobiłby to Traven?
- Nigdy ci nie pomogę! - zawołałam.
- Ojej! Nie chciałem sugerować, że masz jakiś wybór. - odezwał się Mannimarco ironicznie. -Uczynię cię kolejnym z długiej linii robaczych sług i poświęcę mój czas na badanie cię. Twoja dusza zostanie u mnie.
- Co takiego?
- Potęga, droga przyjaciółko. Poszukuję potęgi, więc zdobywam i badam tych, którzy posiadają choć jej cząstkę. Poszukujemy tego samego, twoja gildia i ja, a ty martwisz się złem i dobrem i nie akceptujesz faktu, że to przejawy tej samej rzeczy. Nazywasz mnie więc złoczyńcą i podejmujesz daremne próby zniszczenia mnie. Ja patrzę i czekam. I zabieram cię, gdy przychodzisz po mnie. Zamiast dostać Travena, otrzymałem ciebie w zamian. Chyba osobiście się po niego udam, gdy już skończymy tutaj.
Niespodziewanie Mannimarco poraził mnie magiczną energią. Miecz wypadł mi z dłoni, zdołałam jednak wyciągnąć z sakwy czarny klejnot duszy, który ku mojej radości pochłonął magię nekromanty. Szybko podniosłam miecz i dotkliwie zraniłam Mannimarco.
- Tak na marginesie, Hannibal Traven nie żyje. - powiedziałam, gdy mój przeciwnik rzucił we mnie kolejne zaklęcie, które w całości pochłonięte zostało przez klejnot. - Teraz to ja będę Arcymagiem.
Przebiłam mojego wroga ostrzem Srebrnej Gwiazdy. Gdy wyciągnęłam je z jego ciała, osunął się bezwiednie na ziemię. Byłam pewna, że nie żyje. Schowałam miecz. Nagle Mannimarco podniósł się z ziemi i nim zdążyłam zareagować wbił mi w szyje sztylet. Szyja była jedynym miejscem, którego nie osłaniała całkowicie moja zbroja. Poczułam, że nie mogę oddychać. Wszędzie była krew. Mannimarko chwycił w dłonie jakiś czarny klejnot duszy i rzucił na mnie jakieś zaklęcie. W tym samym czasie sięgnęłam po ogromny klejnot, w którym zaklęta była dusza Hannibala Travena. Obydwa czarne klejnoty zabłysły w tym samym czasie, jeden w mojej dłoni, a drugi w dłoni Mannimarco. Nastała ciemność. Spokojna, cicha i błoga, absolutna ciemność.      



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz